Stanisławowi Okraszewskiemu...

o 18:10 życie znów zatoczyło Krąg

"Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą"

25 lato indianistyczne, Polska 2001

W oczekiwaniu na...?

Się dużo tego roku podróżowało. Teraz też się w podróży jest - z ostatniego w tym roku letniego szałasu pary przeprowadzonego u Misia. Dobrego szałasu, co stał się zaczynem myślom różnym, mocnym. Szałas ma to do siebie, że tworzy go chwila, spotkanie. Tematy i intencje, rozmowy tam prowadzone - właśnie tam - choć zdawać by się mogło, że nie zawsze należą do ceremonii - stają się jej częścią. Szałas wydobywa z nas najtrudniejsze sprawy, pozwala wypowiedzieć siebie. I na pewno umacnia, chociaż może w pierwszej chwili wydawać się, że jest inaczej.

 

Podróżowało się od początku roku. O pół do czwartej w nocy na Sylwestra w kręgu przyjaciół - indianistów, poprzez zaspy śnieżne się pędziło.

Podróżowały zabawki z całej Polski, z dalszych jeszcze stron, by daleko stąd ucieszyć indiańskie dzieci w rezerwacie w Południowej Dakocie.

Się też w Srebrnej Górze było, gdzie spać na stołach trzeba było, by ciepło z pruskiego kominka ogrzało izbę gdzieś na szczycie góry pomiędzy zaspami śniegu i temperaturze powyżej "0" tylko w nas.

Podróżowało się z Jamesem Robideau, lakockim Człowiekiem Wiedzy. Piękny to był czas, "ciepły uśmiech oczu sponad fajki", do późnej nocy rozmowy, spotkania. Słowa jego ciepłe dla nas, opowieści o życiu, historii, współczesności, o sobie. Ceremonie i Zawiniątko, co zostało by się z nami spotykać dalej. Po deklaracji założenia Ośrodka Kultury Indian Północnoamerykańskich w Szczecinie, też się i tam wybrało. Rozczarowanym jednak po braku konkretów ze strony osób podpisujących list z sprawie założenia Ośrodka, do domu znów droga poprowadziła.

 

Lato zaczęło się w leśniczówce Misia, powitane szałasem pary, na dobre i ciężkie chwile, na początek i koniec życia.

Później do Międzygórza się zawitało, dokąd - skądkolwiek by się nie jechało (nawet z Białegostoku...!), 20 minut jedynie - według Magdy "Biały Warkocz" - przecież było...;-) (Radek sprawdzał i chyba mu inaczej wyszło) Gdzie Zawiniątko po raz pierwszy przedstawione zostało. Gdzie na Jaworowej Kopie magia z rzeczywistością się spotkały i gdzie śpiew Wilka i Oli po górach się niósł daleko.

 

Niedługo potem Zlot Ruchu Przyjaciół Indian, XXV, odszedł już do historii.

A właśnie - Zlot!

Muzyka prądu na słupach wysokiego napięcia.

Tak właśnie powitało miejsce tegorocznego Zlotu jego uczestników. Pierw tradycyjnych stowarzyszeń na Takini, później już na właściwym zlocie. Na początku pięknie zostaliśmy zaproszeni przez Organizatora - Grześka Dziabasa do udziału w Zlocie.

Bardzo ładnie wyglądała grupa organizacyjna chodząca od tipi do tipi, od namiotu do namiotu i zapraszająca ich mieszkańców na główny plac, gdzie nastąpiło uroczyste otwarcie Zlotu. Chyba po raz pierwszy odbyło się coś takiego i należą się tu słowa uznania za taki pomysł. Podczas otwarcia zlotu, uhonorowano jednego z najbardziej zasłużonych osób dla Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian - Sat Okh'a. Członkowie tradycyjnych stowarzyszeń odśpiewali na jego cześć pieśni którym towarzyszyły tańce. Honorowemu Gościowi wręczono również specjalny staff w podziękowaniu za jego udział i wkład w rozwój i działanie Ruchu.

 

Po oficjalnym otwarciu nastąpił wspólny taniec prowadzony przez uczestników zlotu w strojach indiańskich, a za nimi tańczących pozostałych zlotowiczów.

Wszystko to piękne. Zabrakło jednak według mnie chociaż kilku słów o innych osobach, twórcach i uczestnikach Ruchu, którzy przez lata wpisali się na karty jego historii. Zabrakło szacunku dla tych, którzy często w zakamarkach swoich domów, w ciszy, przyczyniali się do utworzenia tego, co pozwala dzisiaj spotykać się na zlotach i innych spotkaniach mających w haśle szeroko rozumiane pojęcia "Indianie".

Na rozpoczęciu skończyły się też chyba oficjalne wydarzenia. Widząc któregoś wieczoru - kiedy znudzony, wraz z przyjaciółmi nie mogłem zasnąć trawiony myślą o tym, że nic się nie dzieje - czerwoną lampkę między namiotami, doszliśmy do wniosku, że "zlot umarł"! Takie też chyba można było odnieść wrażenie, kiedy przez pierwsze dni nic się dosłownie nie działo. Dobrze chociaż, że dopisała pogoda i można było się kąpać w jeziorku. Chociaż i to z początku nastręczało trudności. Kąpielisko dzielone wspólnie z mieszkańcami okolicznych miejscowości, z którego to oni korzystali od zawsze, nagle stało się własnością tylko i wyłącznie - zlotowiczów. Ostra wymiana zdań przy szlabanie została jednak ostudzona w faktorii i później wspólnie już, bez problemów, korzystaliśmy z plaży, gdzie ciało przy ciele rozkoszowało się znalezieniem choć odrobiny miejsca dla siebie.

Zasłyszane tu i ówdzie skargi na nudę, brak programu, sprowokowały niektórych uczestników do zorganizowania różnych wydarzeń. Wydaje mi się, że z początku wszyscy jakby na coś czekali. Jakby chcieli bardzo wziąć w czymś udział, ale nie bardzo mieli chęć cokolwiek zorganizować, przygotować. Oczekiwali - chyba słusznie - jakichś propozycji ze strony Organizatora. Skoro jednak nikt nie wychodził z inicjatywą, wielu zlotowiczów miało prawo popaść w nudę i pesymizm. Na szczęście taki nastrój nie dotknął wszystkich. W końcu niektórzy sami z siebie, dla rozrywki własnej i znajomych, zaczęli organizować różne spotkania, biegi. Było tak np. właśnie z "biegiem apackim", prowadzonym właśnie przez Apacza oraz kilka innych osób. Najpierw zebrano nagrody dla uczestników. Później, z ustami pełnymi specjalnej, płynnej mikstury, biegacze ruszyli w trasę dookoła jeziorka, kończąc bieg wypluciem tego, co z owego płynu pozostało. Ten dzień zakończył się uroczystym rozdaniem nagród na środku obozu.

Magda "Biały Warkocz" rozdaje uczestnikom specyficzną miksturę po której chyba miało się lepiej biegać...

Uczestnicy nabrali wody w usta...

... i ruszyli...

Odbyło się też kilka spotkań dotyczących działań w grupach np. lakockiej czy Strażników Ognia. Można było posłuchać czym zajmują się poszczególne stowarzyszenia, na czym polega ich działalność. Kto chciał, mógł spróbować swych sił np. w czuwaniu przy ogniu. Tym to sposobem stowarzyszenie Strażników Ognia stało się liczniejsze. Nawet 10-cio letni Brian dostąpił honoru dokładania drew do głównego ogniska.

Odbyły się też spotkania dotyczące minionej wizyty Jamesa Robideau oraz planów ponownej. Przekazane też zostały informacje od Alicji na temat jej podróży po ziemiach Indian. Rozmawialiśmy również o współczesnych wydarzeniach na Wyspie Żółwia, oraz - tradycyjnie - o wszystkim co dotyczy i nie dotyczy Indian. Poruszono też sprawy dotyczące działalności Ruchu, organizacji zlotów, sprawy - które zdawałoby się - są istotne wszystkim uczestnikom Ruchu. Nie znalazło to jednak odbicia w dyskusji z osobami odpowiedzialnymi za poszczególne wydarzeni, spotkania. Do nagannych można chyba zaliczyć zachowanie Organizatora, który oficjalnie nie został ani sam się nie przedstawił i jego prawie ciągła nieobecność. Z całym szacunkiem - według mnie, Organizator był trochę nieobecny. Być może to mylne stwierdzenie, miałem jednak takie szczęście, ze trafiałem w chwile, kiedy był potrzebny, a był w obozie właśnie nieobecny. Rozumiem, że mógł w tym czasie załatwiać inne, ważne dla Zlotu, sprawy.

Niektórym udało się również wybrać do pobliskiej "Papierni", miejsca jubileuszowych X oraz XV Zlotów PRPI.

Odbyło się również spotkanie z Zawiniątkiem pozostawionym nam, Przyjaciołom Indian oraz Polakom, przez Jamesa podczas jego majowej wizyty w naszym kraju. Zostało przedstawione przez Hienę i Wilka oraz pozostałych uczestników spotkania, podczas którego James przekazał nam Zawiniątko i powiedział, żeby jednoczyło nasz Ruch, żeby stanowiło symbol jedności dla nas jak również z narodami indiańskimi, które również w swych tradycjach miały podobne zawiniątka towarzyszące ważnym chwilom.

O pozostałych wydarzeniach - jeśli były - nie bardzo mi wiadomo. Być może ich organizatorom nie zależało bardzo na podzieleniu się informacjami o nich z Kręgiem. Być może to też ja nie mogłem dotrzeć do wiadomości o ewentualnych spotkaniach.

Wydaje mi się jednak, że dużo więcej rzeczywiście się nie działo. Gdyby nie inicjatywa dosłownie kilku osób, być może zlot po prostu by sobie "był". A mało komu zależało na zrobieniu czegokolwiek. Samo przygotowanie terenu, bazy, nie zwalnia chyba organizatorów żadnej imprezy, nie tylko indianistycznej - z przygotowania chociażby skromnego programu. Dobrze, ze indianiści potrafią się czasem porozumieć i spędzić chociażby koniec dnia przy ognisku, przy dźwiękach bębna i śpiewach różnych grup, zajmujących się np. tradycyjną muzyką indiańską zawodowo. Być może owo niezbyt też długie, wieczorne granie zaburzone było bliskością "faktorii", w której to z kolei do późna przesiadywała znakomita część zlotowiczów. Być może również bardzo jasne światła faktorii psuły widok nocnego nieba a tym samym specyficzną atmosferę towarzyszącą zlotom. W tym roku zabrakło mi właśnie tej atmosfery, poczucia wspólnego przebywania i bezpieczeństwa. Pytając członka policji obozowej, dlaczego nie ma patroli, w odpowiedzi usłyszałem: "Przecież nic się nie dzieje". Rzeczywiście, dopiero po kradzieży między namiotami zaczęło się coś "dziać". Znaczy nadal nie było regularnych patroli, bo zlot się już przecież kończył... Rola policji w tym roku ograniczała się do nagłego wkraczania między bawiących się. Młodym członkom Kangi-Yuha wydaje się często, iż jako osoby funkcyjne, wolno swoim gorącym temperamentem, młodym, niewyparzonym językiem i poczynaniami, obrażać zasłużonych członków Ruchu, Rady Zlotowej. Na szczęście takie wydarzenia nie były częste i policja załatwiała sporo spraw między sobą. Niemniej jednak był to mój pierwszy od lat zlot, na którym obawiałem się o mój skromny dobytek.

 

Poświęcenie tipi

Wracając jeszcze do atmosfery zlotowej...Jedyną chwilą, kiedy czułem się naprawdę blisko ludzi, kiedy najmocniej cieszyłem się ich obecnością, była ceremonia poświęcenia tipi. Wreszcie widać dojrzałem do posiadania własnego tipi. Na tym moim dziewiątym z kolei zlocie, mogłem zaprosić przyjaciół już do siebie. Tak się złożyło, że nowe tipi miał również Cień, więc wspólnie postanowiliśmy uczcić naszą radość zapraszając przyjaciół na małe przyjęcie. Oczywiście bez pomocy wspaniałych kobiet nic by się udało i goście byliby głodni. Na szczęście Winet, Biały Warkocz i inne "ciotki i przyjaciółki" przygotowały prawdziwą ucztę. W grupie około 30 osób dzieliłem się moją radością - moim pierwszym, nowym tipi uszytym dopiero co przez Żuczka. Byłem też mile zaskoczony otrzymanymi prezentami, których się zupełnie nie spodziewałem dostać. Siedząc do późnej nocy, cieszyłem się wspólnym przebywaniem, czasem tam, dzieleniem się radością.

Była to jedna z niewielu chwil, kiedy czułem, że jestem na zlocie takim jak przed kilku laty, kiedy wszyscy byliśmy jedną grupą, Kręgiem. Czułem, że nie jest to jedynie spotkanie z przyjaciółmi, że jest to coś, co słowa jedynie nieudolnie opisać by mogły.

Co jeszcze zostało w pamięci z tegorocznego zlotu? Na pewno zasłyszane gdzieś zdanie: "Na te 9 dni przyjechałem do domu, pozostałe 12 miesięcy spędzam poza nim". Pomimo wszystkich niedociągnięć, cieszę się, że byłem na tym, XXV, jubileuszowym zlocie. Być może właśnie te jubileuszowe zloty mają to do siebie, że są postrzegane jako nie do końca dobre. Niemniej jednak i z takich wydarzeń można wyciągnąć wnioski na przyszłość. A być może nastąpiło w Ruchu pewne znudzenie, załamanie jakichś podstaw, stagnacja powodowana zmęczeniem - np. gorącym latem? Wierzę, że po latach chudych przyjdą i te tłuste...

Nie dla wszystkich indiańskie lato skończyło się po potlachu zorganizowanym głównie przez Winet. Wielu zlotowiczów spotkało się na IV Indiańskiej Fieście w Gołuchowie. Również tutaj dało się zauważyć swego rodzaju oczekiwanie na jakieś wydarzenia. Wszyscy czegoś chcieli, ale mało komu przyszła ochota na zrobienie czegokolwiek. Na szczęście również tutaj znalazły się osoby, które nie pozwoliły się bardzo nudzić innym. Widać po tym, że są w Ruchu chętni do działania i może rzeczywiście tylko czasowo nastąpiła stagnacja?

 

* * * *

Z pewnością lato indianistyczne nie ograniczało się jedynie do opisanych wydarzeń. Może z czasem pojawi się więcej relacji.

* * * *

 

A teraz wróciło się właśnie z ostatniego w tym roku letniego szałasu pary. Jadąc na niego, myślało się, że jest to pożegnanie lata i ostatnie indianistyczne spotkanie tego roku, że nic więcej już się w tym roku nie wydarzy. Szczęśliwie wcale tak nie musi być, możemy się spotykać częściej w różnych miejscach i kręgach, możemy wspólnie coś zrobić. Być może zabraknie czasu na przeprowadzenie wszystkich spotkań, które już w głowach niektórych się rodzą. Najbliższe takie spotkanie być może odbędzie się w drugiej połowie października w Krakowie lub okolicach. Być może i Ty tam będziesz? Być może uda się nie przespać zimy? Być może uda się poruszyć siebie? Być może jesiennej porze, zimowej porze, powie się "bądźcie pozdrowione czasy bez ciepła i Słońca" zachowując kolory i ciepło w sobie? Być może uda się znów spotkać na Błękitnej Drodze?

Nie śpij, nie czekaj...

 

Błękitny Wiatr,

w Drodze, 24 września 2001

* * * *

Pozostałe zdjęcia z XXV Zlotu PRPI znajdziesz tutaj