Był
koniec września, promienie słońca ogrzewały jeszcze twarze, kiedy surfując po stronach Rdzennych Amerykanów trafiłam na stronę
KOLA International.
Mój angielski pozostawiał wtedy wiele do życzenia i jakże wielka była moja
radość, kiedy na stronie tej organizacji zobaczyłam malutki napis - Dariusz Robert Kachlak.
Nie zastanawiałam się. Szybko napisałam do niego email,
ale prawdę mówiąc, nie oczekiwałam odpowiedzi. Ku mojemu zdumieniu, na drugi
dzień odebrałam pocztę znalazłam liścik od Darka. Nie pamiętam już o czym pisałam, nie pamiętam, co mi wtedy odpisał. Zanim
spotkaliśmy się osobiście, wymieniliśmy kilka emaili typu info - kim jesteś, skąd
jesteś, czym się zajmujesz, co cię kręci. A potem dostałam wiadomość, że PRPI
organizuje małą pikietę z okazji Columbus
Day. Szybko wystukałam numer jego telefonu i...
-
Taaak, słucham?- odezwał się
młody ale bardzo zasadniczy głos w słuchawce.
-
Darek? To ja, Kasia, chcę ci powiedzieć, że będę.
Pod kościołem, na
placu Trzech Krzyży stało dwóch kolesiów. Jeden, wysoki blondyn o silnej
budowie a drugi wyglądem przypominał mnicha buddyjskiego, który kilka tygodni
temu uciekł z klasztoru i pieszo przewędrował cały Tybet. Imienia dużego
blondyna już nie pamiętam i nie wiem nawet, czy widziałam go jeszcze
kiedykolwiek później, ale chudy "mnich buddyjski" został w moim sercu i w moim
życiu.
Czekaliśmy czas
jakiś na ludzi, ale nikt z Indianistów nie pokazywał się. Pamiętam jak
zakłopotanie lekko odbijało się na twarzy Darka. Czas mijał a nikt nie
przychodził.
-
Darek, zróbmy to sami.
-
No jasne, że zrobimy.
Zadźwięczał
dzwonek telefonu i po krótkiej rozmowie na plac pod kościół podeszła maleńka blondyneczka, szczupły rudzielec i facet z wąsikiem.
Tak poznałam Anię Tomalę, Winet
i Cienia.
Pamiętam swoje
zapowietrzenie z wrażenia, kiedy Bluewind powiedział
mi, że Cień, to facet
od Peltiera. Byłam przerażona: ja, taki mały nikt, z
takimi ludźmi. I właśnie ja z TAKIMI ludźmi roznosiłam ulotki i zaczepiałam przechodniów ...
Tak się zaczęło.
Przez rok Darek zasypywał mnie petycjami, uczył o życiu i problemach naszych
przyjaciół. To on i Amnesty International
ściągnęli do Polski Jima Robideau, którego
pierwsza wynalazła Alicja Sordyl i otworzyła nam drogę do przyjaźni i do pomocy, tym, o
których mówimy PRZYJACIELE. Chyba tona zabawek przewaliła się wtedy przez mały pokoik Bleuwinda. To on namówił mnie na
mój pierwszy Zlot, gdzie
poznałam kilka wspaniałych osób. Potem zbieraliśmy ubrania. Razem
chichotaliśmy, razem zajadaliśmy ciastka, bo Darek też jest łakomczuchem. Krok
po kroku rodziła się przyjaźń. Wspierał mnie, kiedy płakałam i cieszył się
moimi radościami. Ameryka
Ameryka dała mi w tyłek. Właściwie, to taki jeden dał mi w tyłek. Runęło całe moje
zaufanie do świata, do ludzi. Umierałam wiele razy każdego dnia i dzisiaj też
jeszcze czasem umieram, ale mój przyjaciel jest ze mną. Chociaż był wtedy tak
daleko, chociaż sam potrzebował pomocy, nie pozwolił mi upaść. ( Wciąż jeszcze
mam jego maile z tamtego złego czasu.) To nic, że
mieszkając w jednym mieście czasem nie możemy się spotkać. Przecież zawsze
można napisać email
czy pogadać chwilkę przez telefon lub pomilczeć wspólnie. Albo za ostatnie
pieniądze kupić czekoladę i wspólnie pożreć. Jestem szczęściarą, bo mam wokół
siebie dużo ludzi, którym ufam i którzy mi ufają. Jestem szczęściarą, bo jest
przy mnie Bluewind.
With love,
15. grudnia 2002