zamieszczonego w 50-tym numerze
Tawacinu, lato 2000Wszelkie głosy dotyczące Ruchu Przyjaciół Indian, "indianistów" i inne mile widziane!
Paweł Głogowski - POSZUKIWANIE OZNAK ŻYCIA
Małgorzata Pilot - A MNIE OBCHODZI TEN PIJANY INDIANIN
Kasi Boguszewicz głos w dyskusji
* * * *
To: drkachlak@hotmail.com
Subject: Czy Indianie maja w Polsce przyjaciol
Date: Thu, 13 Jul 2000 10:39:10 +0200 (MET DST)
Krakow, A.D.2000.VII.13.
Drogi Panie!
Chcialabym sie podzielic kilkoma refleksjami, ktore mi się nasunely po przeczytaniu Panskiego tekstu w 2/2000 numerze "Tawacinu".
Moim zdaniem zwrot "przyjaciel Indian
" jest dosc niezreczny. Po pierwsze, "uogolniony" Indianin, tak samo jak np. "uogolniony" Zyd, Polak czy Ukrainiec, jest pojeciem abstrakcyjnym. Czy mozna być przyjacielem pojecia? Wydaje mi sie, ze nie, ze uczucia mozna zywic tylko do pewnych konkretnych osob. Tak sie sklada, ze nie znam zadnego Indianina, wiec wynikaloby z tego, ze przyjaciolka Indian nie jestem.Ale zalozmy, ze istnieje ktos, kto pala uczuciem do wszystkich Indian jacy zyli, zyja, czy dopiero sie narodza i czuje sie ich przyjacielem. Cz
y to oznacza, ze on lubi tylko Indian, a na przykład Aborygenow, Arabow i Slowakow nie? To zakrawa na jakas forme rasizmu...Oczywiscie przesadzam, ale cos w tym jest!
Czym innym jest "indianista". (Chociaz i to pojecie jest powodem zabawnych pomylek. Kiedy zastanawialam sie nad wyborem studiow, uslyszalam o indianistyce na Uniwersytecie Jagiellonskim. Owszem, istnieje cos takiego. Tyle, ze zajmuje sie Indiami "wlasciwymi"...). Pod tym pojeciem rozumiem kogos, kto interesuje sie historia i kultura Indian (albo Hindusow...). Czy indianisci to ludzie o jakims charakterystycznym stylu bycia? Nie wiem, ja sie indianistka nie czuje (moje zainteresowania, jako religioznawcy, tylko czesciowo pokrywaja sie z zainteresowaniami indianistow: oczywiscie w sprawach dotyczacych religii Indian). Wiem natomiast, ze ludzie nie interesuja sie niczym bez powodu - jesli jakis temat ich fascynuje, to oznacza, ze porusza jakies ukryte struny w ich duszy. I tak jak judaisci (chrzescijanscy) nierzadko czesciej bywaja w synagodze niz w kosciele, bo cos w tej religii ich urzeka, tak i indianisci maja na pewno w sobie cos z "prawdziwych" Indian.
Przy czym charakteryzujace wedlug Pana indianistow zdanie "... to ludzie kierujacy sie w zyciu wartosciami innymi niz wspolczesny konsumpcjonizm" mozna, moim zdaniem, z powodzeniem zastosowac do roznych pasjonatow, nie tylko indianistow; na przyklad do milosnikow astronomii, marznacych pod zimowym, nocnym niebem tylko dlatego, ze akurat jest aktywny jakis roj meteorow.
I wlasnie to, moim zdaniem, jest piekne, to nalezy kultywowac: dopoki sa na tym swiecie ludzie, ktorzy potrafia zyc wlasnymi marzeniami, to ludzkosc bedzie mogla sie rozwijac!
Jeszcze jedno: w Panskim artykule pobrzmiewa niechec do zjawiajacych sie na zlotach ludzi "przypadkowych". Coz, ja na zlocie nigdy nie bylam i nie zanosi sie na to, bym w najblizszym czasie pojechala (mimo wszystko wole pojechac gdzies w Beskid Niski, gdzie mam kontakt z przyroda, gdzie moge isc caly dzien i nie napotkac zywej duszy). Domyslam sie jednak, ze na Zlot - jak na kazda masowa impreze - oprocz pasjonatow przyjezdzaja ludzie, ktorzy po prostu nie maja co z soba zrobic, a jakos chca sie rozerwac. Obawiam sie, ze nie ma na to rady, po prostu trzeba sie z tym pogodzic, albo na tyle utrudnic dojazd na zlot, by docierali nan tylko najwytrwalsi zapalency.
Na przyklad zrobic tak, zeby nie mozna bylo dojechac samochodem, tylko zeby trzeba bylo isc pare kilometrow przez las po harcerskich znakach patrolowych. Moze to niecodzienny synkretyzm kulturowy, ale ostatecznie harcerze maja cos wspolnego z Indianami. A na taki zlot to bym sie wybrala z prawdziwa przyjemnoscia!
tym optymistycznym akcentem konczac,
pozdrawiam serdecznie
Stanislawa Stachniewicz.
* * * *
To: drkachlak@hotmail.com Save Address
Subject: opinia
Date: Sun, 13 Aug 2000 18:58:00 +0200
Witaj!
Jestem studentem ochrony środowiska. Interesuję się Indianami. Przeczytałem Twój tekst zamieszczony w ostatnim numerze Tawacinu. Postanowiłem wystukać kilka słów.
Artykuł bardzo mi się podobał i cieszę się, że są ludzie, którzy w ten sposób traktują swoją przyjaźń do Indian. Właściwie to co napiszę będzie jedną wielką pochwałą tego co Ty napisałeś, aby więc nie popaść w zbyt patetyczny ton postaram się streścić
1. prawdą jest, że alkohol jest dla ludzi, ale również prawdą jest, że to między innymi alkohol przyczynił się do zagłady Indian, myślę, że prawdziwy przyjaciel Indian powinien o tym pamiętać, zwłaszcza na zlotach, bo inaczej przemienią się one w zabawy przy piwie, a to byłoby smutne.
2. braterstwo wynikające ze wspólnoty zainteresowań powinno cechować każdego indianistę. To bardzo pomaga żyć i kształtuje pewien szlachetny wizerunek nie tylko indianisty ale i każdego człowieka.
3. wrażliwość na otaczającą naturę, to również ważny aspekt osobowości przyjaciela Indian. Wiem, że z Indian teraz często na siłę pragnie się zrobić ekologów, ale sądzę, że nam nie o to chodzi. Myślę, że idzie o to aby odbierać naturę w podobny sposób jak czynili to Indianie. Wcale nie dlatego, że posiadali oni wiedzę ekologiczną, ale dlatego, że po prostu żyli mocno zakorzenieni w przyrodzie. To tak jak ludzie żyjący
we wsi są siłą rzeczy bardziej związani z przyrodą niż ci, którzy żyją w miastach.Sądzę, że te wszystkie recepty jakie podałeś wyczerpują listę możliwości szarego Indianisty do pomagania Indianom dziś. Bardzo ważne w tym wszystkim jest to aby ukazywać prawdziwy wizerunek Indianina, tego brudnego, zapijaczonego nieraz lumpa z rezerwatu lub tych, którym się trochę bardziej powiodło, tych, którzy pracują, studiują.
Nie zaś ukazywanie wodzów w pióropuszach. Poza tym sądzę, że dla nas obcokrajowców w stosunku do Indian, ważne jest aby tłumaczyć jak najwięcej dobrej literatury na ich temat, bo ciągle jeszcze to najpowszechniejsze źródło wiedzy o nich.
Często teraz czytam krytyczne słowa pod adresem książek Coopera, Maya i innych.
Słowa wypowiadane przez samych indianistów. Otóż ja nie byłbym taki jednostronny. Sądzę iż tę literaturę można by doskonale wykorzystać do wprowadzenia dzieci i młodzieży w tematykę indiańską. Od czegoś trzeba zacząć, a faktograficzne dzieła są dla nich po prostu nudne, myślę, że potem ła
twiej im będzie z tym zaszczepionym bakcylem sięgnąć po co poważniejszego. Jestem przeświadczony, że wszyscy lub prawie wszyscy (indianiści) takzaczynali.Serdecznie pozdrawiam
Krzysiek Wojciechowski
* * * *
Z dużą przyjemnością przeczytałem w ostatnim Tawacinie artykuł Darka Kachlaka Czy Indianie mają w Polsce przyjaciół? (nr 2[50], lato 2000). Tak się bowiem składa, ze i mnie bardzo brakuje szerszej dyskusji na temat Indian i tego, co się w związku z nimi dzieje w Polsce. Od paru lat, jako członek redakcji sztumskiego Kayás Ochi próbowałem zainicjować jeśli nie dyskusję, to przynajmniej skromny odzew ze strony czytelników, ucieka
jąc się niekiedy do świadomej prowokacji czy obrazoburczych stwierdzeń, zgodnie z przysłowiem uderz w stół, a nożyce się odezwą cóż z tego, kiedy nożyce okazały się chyba mocno zardzewiałe...Tym większa moja radość z faktu pojawienia się podobnego tekstu na łamach indianistycznej prasy zwłaszcza, że poprzedza go równie ciekawy wywiad z naczelnym Tawacinu.
Spróbuję skomentować oba teksty, zaznaczając przy tym wyraźnie, że są to wyłącznie moje prywatne poglądy.
Zgadzam się z ogólnym przesłaniem Darka i to po dwakroć, ale diabeł, jak wiadomo, tkwi w szczegółach...
Nigdy nie zastanawiałem się ani czy jestem przyjacielem, ani jak nim zostać, ani też jak wstąpić do Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian (bardzo zresztą szumna nazwa, osobiście wolę Ruch
wiadomo, o co chodzi?)Tak się bowiem składa, a myślę, że nie jestem odosobniony, że przyjaciół nie wybiera się według kryteriów rasowych, wyznaniowych czy narodowościowych niektórzy ludzie po prostu stają się moimi przyjaciółmi, a inni nie. Zależy to od charakteru, osobowości, temperamentu, wydarzeń, okoliczności czy choćby... przypadku! Ktoś, kto wrzuca pewną grupę ludzi do jednego worka z napisem, np. Indianie i grupę tę kocha na śmierć bez wyjątku, jest według mnie albo głupcem, albo nawied
zonym indianofilem. I tu wypada zgodzić się z Darkiem: z pewnością warto i należy zastanowić się, co znaczy przyjaciel Indian, indianista lub polski Indianin (określenia te spotykam np. w prasie ogólnej, ale też i w naszych pisemkach!). Mówiąc szczerze mam z tym problem do dziś: żadna z tych nazw nie pasuje ani do mnie, ani też chyba do ludzi, których spotykam na zlotach czy fiestach etc. O przyjacielu napisałem powyżej, indianista kojarzy mi się raczej z nobliwym profesorem, uczonym w okularach (nawiasem mówiąc, na Uniwersytecie Warszawskim istnieje Instytut Indianistyki zajmujący się... Indiami!), no a polski Indianin? Albo Polak, albo Indianin... Kim więc jestem? Może po prostu Polakiem, który interesuje się ba! próbuje czerpać z wiedzy i kultury ludów tubylczych: Indian, ale tez i Eskimosów, Aborygenów czy ludów syberyjskich?Oczywiście największym sentymentem darzę Indian, jestem więc, powiedzmy owym indianofilem (z greckiego lubiącym Indian), ale to uwaga! nie koniec! Nie lubię wszystkich Indian jak leci, o nie! Czy zastanawiałeś się, Darku, czy Ty, czytelniku, dlaczego właśnie Indianie?
Dlaczego większość z nas woli tipi, stroje, zabawę niż pisanie petycji, działalność polityczną czy chociażby korespondencję z indiańskimi więźniami? Dlaczego nie ma Polskiego Ruchu Przyjaciół Eskimosów, Aborygenów, Tuaregów?
Ano, prawdopodobnie dlatego, że tak było i jest ze mną w dzieciństwie oczarowały nas książki i filmy właśnie o Indianach, do tego o
dawnych Indianach. Czyli jak to ślicznie nazwał Marek Maciołek obraz XIXwiecznego trupa. Tu zrobię małą dygresję, by nawiązać właśnie do wywiadu z Markiem. Tak sobie bowiem myślę, że może ów trup nie jest do końca martwy? Może faktycznie stracił nogi i ręce, ale serce, ciut, ciut jeszcze bije? I tu dochodzimy do sedna sprawy: jestem właściwie przyjacielem tych dawnych Indian, tego XIXwiecznego trupa! Pijany Indianin wałęsający się po rezerwacie? Mam go gdzieś (choć oczywiście trochę mi go szkoda), tak samo jak jego kolegę z Placu Wolności w Sztumie (tak się akurat składa, że na co dzień pracuję w Ośrodku Pomocy Społecznej i znam dobrze margines społeczny mojego miasta).O ile staram się interesować współczesnymi Indianami, to raczej na zasadzie poszukiwania oznak życia u trupa, a więc szanuję tych Indian, którzy pozostali na ile to rzecz jasna dziś możliwe wierni tradycyjnym wartościom.
O wiele bardziej od starych westernów wolę współczesne filmy typu Clearcut, Pow Wow Highway czy Thunderheart mówią one bowiem o takich właśnie Indianach. Zresztą, nawet gdyby ich już nie było, wolałbym kochać pięknego trupa niż walczyć o polepszenie warunków życiowych jego potomków w końcu wokół nas nie brak biedy (ręczę Ci, czytelniku, że w poPGRowskich wioskach klimat jest identyczny
jak w Pine Ridge!).To nie jest do końca tak, że Indianin pije, bo rezerwaty, dominacja Białych czy polityka rządu USA przecież są plemiona (np. właściciele kasyn), które świetnie sobie radzą i walczą z Białymi jego własnymi metodami (prawem, przepisami, pieniędzmi...). Jasne, że nie ma już stad bizonów, wigwamów czy tipi, ani łuków są autostrady, wieżowce, komputery i karty kredytowe. No i co z tego? Ważny jest Duch, życiowa droga i wartości, którymi kierujemy się na co dzień: indiański biznesmen napy
chający portfel kosztem swych braci budzi we mnie taki sam niesmak, jak ów pijaczek. Szanuję ludzi czy to Indian, czy nieIndian kroczących, na przekór wszystkiemu, dawnymi drogami. To właśnie przyciągnęło mnie do Indian w dzieciństwie: siła i piękno ich charakteru, duchowość itp. nawet jeśli zdaję sobie sprawę, że książki czy filmy powielają często stereotyp Ideału, Mitu... Człowiek, zwłaszcza współczesny, zagubiony, potrzebuje mitu! Są nim dawni Indianie żyjący w harmonii ze sobą, otoczeniem, całą naturą (choć z pewnością nie tak, jak chcieliby to widzieć dzisiejsi ekolodzy!).Nie wiem z ręką na sercu czy leonard Peltier jest winny, czy nie. Nie wiem, jak zlikwidować biedę czy alkoholizm w Pine Ridge (lub w Cygusach), ale od Indian otrzymuję rady i wskazówki, jak żyć, tu i teraz, będąc wolnym, bo będąc SOBĄ! Staram się to robić, a jeśli przy okazji należę do Ruchu to fajnie. Jak sam, Darku, zauważyłeś, miło jest spotkać przyjaciół, pogadać, niekoniecznie o Indianach, ale o wszystkim, ba! Nawet
wypić wspólnie piwko...Nie jestem rycerzem krzyżowym na krucjacie, nie chce mi się zwalczać stereotypów, bo tak wymaga statut, legitymacja czy choćby nazwa przyjaciel Indian. Jak jest okazja, owszem, robię to, spokojnie i rzeczowo, bez poczucia misji czy obowiązku. Swoją droga, już pięć czy sześć lat temu zastanawiałem się (bezskutecznie) nad sensem istnienia PSPI. Lata minęły i chyba miałem rację, bo jakoś ani ja, ani nawet Marek Maciołek nic nie słyszymy o działalności Stowarzyszenia...
Ni
e wiem, dlaczego, ale wyżej sobie cenie takich ludzi, jak pewien mój znajomy, który wprawdzie o Indianach ma małą wiedzę (ot, różne przypadkowe źródła, Karol May czy Tańczący z Wilkami), ale którego serce i dusza są bez wątpienia indiańskie: mieszkał wiele lat na odludziu, z małą córeczką, w tym prawie rok w tipi (bo praktyczne), żył cicho, skromnie, zapisując tylko swoje refleksje, żywiąc się tym, co wyhodował lub zebrał w okolicy niż indianistów, którzy brylują na zlotach, kipią wiedzą np. o Lakotach, mają olbrzymie biblioteki, kompletne i ciężkie od paciorów stroje, wyposażenie tipi etc., i którym do pełni szczęścia brak tylko indiańskiej krwi... Ci rzeczywiście gotowi są padać plackiem i bić pokłony przed byle pijaczkiem, oby tylko był Lakotą, Crow... Taki sobie kompleksik niższości, ale co tam! Poczytamy trochę, zrobimy jakąś bardzo wtajemniczoną i tylko dla wybranych ceremonię i proszę: my tu w Polsce żyjemy bardziej po indiańsku niż Indianie!Na szczęście Ruch to pojemny worek i jest tu miejsce dla wszystkich dających się podciągnąć pod wspólny mianownik Indianie. I naprawdę nie muszę jeździć co roku na zlot (zwłaszcza, że nudą tam aż wieje, a czysty las i wodę mam niedaleko domu), by mieć poczucie przynależności do tegoż worka.
Nie krytykuj
ę nikogo, naprawdę! Pewne rzeczy po prostu mi się nie podobają. Masz, Darku, świętą rację, pisząc, że obraz Indian w Polsce zależy od naszego obrazu. I mnie to boli, gdy widzę na zlocie człowieka ubranego i wyglądającego jak prawdziwy XIXwieczny Indianin, zataczającego się i ziejącego alkoholem kolejny przykład całkowitego braku Ducha, najważniejsze żebym mógł poszpanować strojem, wyczytaną wiedzą, no i dobrze się zabawić wśród tych cichych, zahukanych nowicjuszy, którzy nie dość, że nic o Indianach nie wiedzą, to nawet nie mają bransoletki z koralików~. No to zdrówko!Żeby to jak mówi Marek Ruch ulegał presji tradycjonalistów! Nie obraźcie się chłopaki, ale krowa, która dużo ryczy... znacie? Na czym polega Tradycja: na ubraniu choinki w Wigilię (albo indiańskiego stroju na zlocie) i narąbaniu się wódką, czy na modlitwie i odczuwaniu bliskości z bliźnimi, poczuciem więzi, wspólnoty?
Jesteśmy Polakami, nigdy nie będziemy Indianami (...), możemy natomiast czerpać z indiańskich czy ogólniej z tubylczych kultur, aby wzbogacać swe odczuwanie świata. I o to chodzi!
Cieszę się więc, Darku, i dziękuję Stwórcy, że jesteś, że jest nas więcej potrafiących słuchać wiatru i ciszy, czerpiących z ich kultury, wierzeń, nauk coś, co tworzy dużą część mnie (i Ciebie) i nie da się tego wydrzeć. I ja powiedziałem. Ho!
Paweł Głogowski
Sztum
* * * *
A mnie obchodzi ten pijany IndianinGasnące cienie
potężnego niegdyś ludu
stoją cicho
na zapleczach tawern
i tłoczą się
po kątach
misji dobroczynnych
przy głównych ulicach
oczekując
dnia
w którym
powrócą
bizony
Robert A. Swanson, Uroczyste duchy
Na początku to zawsze jest zabawa. Robimy sobie łuk z gałązki i sznurka, budujemy "wigwam", opierając o siebie kilka gałęzi, kłócimy się zawzięcie, kto zostanie wodzem. Łąka, na której się bawimy, zamienia się w prerię, krowy w bizony, sosnowy zagajnik w nieprzebytą puszczę. Potem, gdy umiemy
już czytać, z zapartym tchem pochłaniamy powieści Karola Maya, szczególną uwagę poświęcając stronom, na których pojawia się Winnetou. I postanawiamy sobie, że gdy urośniemy, to też zostaniemy Indianami. Zwykle to mija przed dwunastym rokiem życia. Nie wszystkim. Niektórzy bawią się dalej, tylko ulepszają zabawki. W kręgu stają białe tipi, ubrani w skóry i pióra mężczyźni tańczą w rytm bębna wokół ogniska... Gdybym teraz mówiła te słowa, zamiast je pisać, zostałabym pewnie zakrzyczana, że to nie jest zabawa. Wiem, że nie jest. A raczej wiem, że nie dla wszystkich. Ale z zewnątrz to tak właśnie wygląda. Jedni lubią turnieje rycerskie, inni wolą zloty czarownic, jeszcze inni bawią się w Indian. "Jesteśmy egzotyką w kolorowych pismach dla pań" mówi Marek Maciołek ("Tawacin" nr 2[50], lato 2000). To prawda. Lecz nie cała, na szczęście.Na początku to zawsze jest zabawa. Lecz u źródeł zabawy leży marzenie. Większość ludzi z tego marzenia wyrasta. Ci, którzy z niego nie wyrośli, muszą do niego dorosnąć. Po to, aby marzenie nie umarło w zetknięciu z pijanym Indianinem wałęsającym się po rezerwacie, z Indianinem sprzedającym swoją kulturę na jarmarkach, z Indianinem z latynoskiego zespołu grającego Hej sokoły do ukraińskiej melodii. W zetknięciu z niechęcią do swej własnej osoby, którą każdy biały człowiek ma szansę odczuć, odwiedzając indiański rezerwat.
Przyjaźń nie jest chyba najtrafniejszym słowem dla określenia czyjegoś stosunku do tysięcy narodów zamieszkujących dwa kontynenty lecz jeśli już mówi się "przyjaźń", to warto zastanowić się. Jakie może być w tym przypadku znaczenie tego słowa. Zanim zostanie się czyimś przyjacielem, trzeba go najpierw poznać i spróbować zrozumieć. Każdy to robi w taki sposób, jaki mu najbardziej odpowiada, każdy szuka tego, co jes
t dla niego najważniejsze. Każdy ma do tego prawo, dopóki nie obraża uczuć innych ludzi, na przykład śpiewając w piwiarni indiańskie pieśni. Niestety, nie zawsze jest to tak proste, jak w tym przykładzie.Są ludzie, którym wystarczy przeczytać o czymś, żeby to zrozumieć. Inni potrzebują to przeżyć. Jak sądzę (w oparciu o słowa uczestników, sama nie brałam w tym udziału), na tym właśnie polega idea wzbudzających tak wiele kontrowersji zlotów Takini. Czy mają do tego prawo? Do jakiego stopnia mamy prawo czerp
ać z nienaszej kultury? Przecież nawet czytając o Indianach, nie robimy tego z analitycznym obiektywizmem antropologa. Przecież my wszyscy (naprawdę zainteresowani), niezależnie od tego, czy nosimy legginy czy dżinsy, opieramy swój rozwój duchowy na dziedzictwie narodów indiańskich. Czy mamy do tego prawo? A jeśli ktoś tam, w Ameryce, powie "zabraniam"? Kto może decydować o tym, do czego mamy prawo, a do czego nie? W jakim stopniu kultura jest własnością narodu, który ją tworzy, a w jakim dziedzictwem wszystkich ludzi? To nie jest pytanie, na które byłaby w stanie odpowiedzieć jedna osoba. Lecz chyba jest to ważny temat do dyskusji (?).Poznając i próbując zrozumieć inną kulturę, wzbogacamy siebie. To, czego się nauczyliśmy, co doświadczyliśmy, tworzy nas samych. Lecz w ten sposób tylko bierzemy. A żeby zostać czyimś przyjacielem, trzeba umieć dawać. Co my możemy Im dać? Co możemy Im opowiedzieć o sobie? Co wiemy o naszej własnej kulturze, o życiu naszych własnych przodków?
"Po mitachbaśniach nawet najpospolitszych żadnych nie przechowało się śladów, nie tylko u nas, co nie byłoby dziwnym wobec zupełnego braku dawnych źródeł, ale nawet i u wszelkich innych Słowian i daremne są usiłowania wykrzesania czegoś z pieśni, bajek, zagadek, przysłów (...); mity w
siąkły zupełnie w ziemię chrześcijańską i głuche po nich milczenie". (A. Bruckner, Mitologia słowiańska i polska, 1985).Być może tysiąc lat temu na naszej ziemi rozegrał się dramat podobny temu, którego potem doświadczyły narody Ameryki. Być może w naszych duszach brzmią echa tamtego dramatu i każą nam szukać u innych tego, co sami utraciliśmy. Być może pijany Indianin, wałęsający się po rezerwacie bez centa przy duszy, jest od nas o coś bogatszy... Być może to my potrzebujemy Ich przyjaźni bardziej niż
Oni naszej.Kiedy rozstawiamy w kręgu tipi, śpiewamy przy ognisku Ich pieśni, opowiadamy Ich legendy robimy to bardziej dla siebie, niż dla nich. Co wcale nie znaczy, że nie powinniśmy tego robić, jeśli robimy to mądrze. To właśnie "folklorystyczna komercjalizacja" przyciąga dziennikarzy. Żaden z nich nie jechałby kilkuset kilometrów z Warszawy czy innego dużego miasta, żeby fotografować namioty. Przyjeżdżają fotografować tipi i ludzi ubranych w skóry i pióra. To dobrze, że przyjeżdżają lub źle, zależni
e od tego, co napiszą obok tych zdjęć. A to w dużej mierze zależy od nas, od tego, co im powiemy. Jeśli napiszą tylko, że świetnie się tu bawimy, to lepiej, żeby nic nie pisali. Lecz jeśli napiszą prawdę o Tych, z których powodu zbieramy się w Kręgu, choćby kilka zdań to powinno nam zależeć, żeby przyjeżdżali. Zawsze chyba tak będzie, że będziemy mogli zrobić mniej, niż byśmy chcieli (jeśli w ogóle chcemy cokolwiek zrobić), dla ludzi mieszkających tysiące kilometrów stąd. Ale na pewno jesteśmy winni Im prawdę o Nich (tu właściwie już tylko powtarzam to, co napisał Darek Kachlak)."Dlaczego większość z nas woli tipi, stroje, Ťzabawęť niż pisanie petycji, działalność polityczną czy chociażby korespondencję z indiańskimi więźniami"? Może dlatego, że łatwiej jest brać niż dawać? "Pijany Indianin wałęsający się po rezerwacie? Mam go gdzieś" to takie proste. A mnie obchodzi ten pijany Indianin. Obchodzi mnie, bo naród jest kręgiem. Obchodzi mnie ze względu na mój szacunek i podziw dla jego przodków; obchodzi mn
ie, bo może jego syn i wnuk zamiast pić będą kiedyś tańczyć Taniec Słońca. I będę szczęśliwa, jeśli w jakikolwiek sposób będę mogła przyczynić się do tego, żeby tak było.Małgorzata Pilot
PS "XIX wieczny trup"? "Zmarli nie są bezsilni. Zmarli, czy tak powiedziałem? Nie istnieje
śmierć. Jest tylko zmiana światów" Wódz Seattle, 1858 r.
* * * *
Jestem uczestnikiem ruchu od dobrych pieciu lat (w tej chwili licze sobie ich 21). Wszystko zaczelo sie od XIX zlotu PRPI w Prostyni w 1995r. , ktory odbyl sie w okolicy mojej rodzinnej miejscowosci (KALISZ POMORSKI). Indian darzylem sympatia o wiele wczesniej, tyle ze dopiero kolejne zloty utwierdzaly mnie w przekonaniu iz "to jest na serio". Rodzice powtarzali: "podrosniesz to wyjda Ci z glowy te glupoty", ale ze mna z roku na rok bylo "gorzej". Na kolejnych zlotach poszerzalem krag znajomych i przyjaciol i zaczalem sie w "tym" odnajdywac.
Nie pamietam dnia abym nie pomyslal o Indianach, to wplywa w znaczacy sposob na czlowieka. To dzieki takiemu wlasnie a nie innemu zainteresowaniu mam dzisiejsze podejscie do zycia. Szacunek dla starszych, przyrody, bliznich, umiejetnosc dobrego wyslawiania sie to wszystko sa wartosci przekazywane miedzy wierszami ksiazek o Indianach, trzeba tylko umiec to odnalesc. Moj wolny czas wypelniam jak tylko moge Indianizmem.
Wiec smiem twierdzic, co wiecej uwazam sie za przyjaciela Indian, a jezeli indianie i tak pozostaja mi obcy to zawsze istnieje cos takiego jak MILOSC PLATONICZNA.
Powiedzialem
lukas
Przesylam serdeczne Pozdrowienia.
* * * *
Piszę ten list ponieważ nie mogę przejść obojętnie obok słów, które Misao piękny chłopiec pisze w liście do Ta
wacinu (wiosna 2001).Z tego co Misao pisze, wynika, że jest on zapalonym tradycjonalistą, człowiekiem pełnym szlachetności i honoru. I od pierwszych słów zaczyna bez cienia skromności opisywać siebie w glorii. Krytykuje i obraża ludzi, którzy w Ruchu są już wiele lat i ich zasługi są niepodważalne. Czy wynika to z tego, że jest on jeszcze młody, bywa na zlotach zaledwie od paru lat i nie pamięta czasów kiedy w Ruchu panowały jeszcze inne zasady?
Misao twierdzi, że przeciwko tradycjonalistom wypowiedziano krucjatę. Nie jest to krucjata, ale niektórym (także mnie), nie podoba się to co się teraz dzieje na zlotach. Obwiniam za to po części tradycjonalistów, którzy wraz ze sprzyjającymi im kręgami próbowali zmonopolizować organizację zlotów i ich przebieg (po
części im się udało). W tym momencie muszę opowiedzieć o pewnym zdarzeniu, które miało miejsce na XX Zlocie PRPI w Chodzieży. Byłem współorganizatorem tego zlotu i jednocześnie policjantem zlotowym. Pewien tradycjonalista, obecnie w swoich kręgach bardzo szanowany i lubiany podbiegł do mnie i odpychając mnie krzyknął : przejmujemy zlot. Był to akt agresji skierowany ku organizatorom zlotu, a wychodzący od grupki niezadowolonych z przebiegu zlotu (niektórzy zbuntowani tworzą lub tworzyli Radę Zlotową powstałą na zlocie w Prostyni).Obserwuję Ruch od 15 lat i widzę jak dużo się zmieniło od czasów kiedy ja zaczynałem moją przygodę z Ruchem. Może faktycznie czas zmienić zasady organizacji zlotów tak aby były one bezpieczne i każdy czuł się na nich dobrze. Ale róbmy to z głową, bez kumoterstwa i prywaty. Pamiętajmy, że liczy się szeroko rozumiana wolność
tak przez Indian upragniona a przez nas szanowana.Nie wiem czy mogę zabierać głos w tych sprawach ponieważ moje podejście do Ruchu i Indian jest specyficzne ale mam na ten temat pewne zdanie i chciałem je wyrazić.
Czekam na polemikę i pozdrawiam cały PRPI.
Paweł Kucharczyk z Chodzieży; 22-05-01
Pełny tekst listu Misao w Tawacinie nr 1[53] wiosna 2001
Do nabycia w:
tipi@tipi.pl