XXIII Zlot Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian

XXIII Zlot PRPI,  foto Co. Victorio 1999

odbył się w dniach 24-31 lipca w Sartowicach-Wiągu koło Grudziądza.

ZLOT Przyjaciół Indian to coroczne (od 1976 roku) spotkanie osób zainteresowanych mniej lub bardziej kulturą Tubylczych Amerykanów. W historycznych już dzisiaj czasach w Zlotach uczestniczyło kilkadziesiąt osób, mieszkano w zwyczajnych namiotach, tipi na szeroką skalę pojawiły się dopiero dużo później. Na pierwszym Zlocie było - jedno - w dodatku otrzymane od Przyjaciół z Czechosłowacji.

W miarę rozrastania się Ruchu Przyjaciół Indian powiększał się Krąg osób zainteresowanych tematyką, co pociągało za sobą coraz liczniejsze zjazdy. Pomaga to w poznawaniu się ludziom, którzy często znali się dotychczas jedynie z listów i raz na rok mają okazję spędzić wspólnie czas.

Obecnie w Zlotach uczestniczą już setki osób od najmłodszych po "siwe włosy".

Jeśli chodzi o domy współczesnych indianistów, to w przewadze są oryginalne tipi, choć nieustannie wiele osób mieszka w zwykłych namiotach. Jest to bardzo widoczne w trakcie Zlotu, gdzie tipi są ustawione w Kręgu, z poza nim znajdują się namioty. Pomimo tego nie istnieje podział na "dwa obozy", wszyscy wspólnie spędzają czas przy głównym ognisku w centrum obozu, do tradycji należą trwające do rana śpiewy i posiedzenia w tipi albo przy namiocie w blasku ognia.

Co się dzieje na Zlocie? Hmmm, zależy to przede wszystkim od inwencji twórczej uczestników. Czas Zlotu to dla niektórych odpoczynek, dla innych praca. Ramowy program (otwarcie, pokazy tańców, spotkania tematyczne) prowadzone są przez organizatorów. Jednak wśród uczestników znajdują się osoby dysponujące ogromną wiedzą na rozmaite tematy i z pewnością warto przysiąść się do nich i posłuchać. Spontanicznie wynikające dyskusje poruszają rozmaite tematy, i co może zdziwi wielu, nie tylko indiańskie. Wszak po roku pracy na rzecz Indian wielu chce spędzić czas w towarzystwie podobnych sobie osób złączonych wspólną miłością do Matki Ziemi i całej Natury.

Niewątpliwie warto jest choć przez krótki czas uczestniczyć w tego typu spotkaniu, poczuć atmosferę zupełnie inną niż na współczesnych spędach młodzieżowych. Zlot to pełne harmonii spotkanie z Naturą, sobą, Przyjaciółmi. A jeśli ktoś niebacznie się zachowa, zostanie z pewnością odpowiednio potraktowany przez członków Stowarzyszenia Kościanego Gwizdka.

Foto: Magdalena Chadrysiak, XX Zlot PRPI, Chodzież 1996, Sat-Okh podpisuje swoje książki

O zlocie: dnia 23 lipca odbył się zlot indianistyczny w Wiągu. Osobiście uczestniczyłam w tego typu imprezie po raz drugi. Przybyliśmy na zlot pod sam koniec, co również nie upoważnia mnie do krytyki całej imprezy, lecz część na której się znalazłam zawiodła moje oczekiwania. Porównując to spotkanie z ubiegłorocznym, uważam iż była zorganizowana pod znakiem zapytania, chodzi nie o lokalizacje i warunki, lecz o to co się tam działo (nic się nie działo).

Miejsce obozu było zlokalizowane w dość uroczym miejscu, aczkolwiek trudnym do znalezienia (organizatorzy nie włożyli zbyt wielu starań byśmy mogli bez problemu tam trafić).

Sama impreza, jej cudowny klimat i ludzie wyrównują niedociągnięcia ze strony organizatorów.

Zlot to miejsce cudownej i beztroskiej laby, połączonej z poznawaniem (częściowym ) tego wszystkiego co nam w Polsce jest obce, a tym którzy interesują się wszystkim co indiańskie, bliskie tylko z książek.

Krąg oświetlonych nocą tipi, indiańskie śpiewy i tańce, zapach ogniska i niesamowici ludzie, to co warto zobaczyć na tej corocznej imprezie.

Towarzysząca pełnia księżyca nad oświetlonymi tipi, wywarła na mnie niesamowite wrażenie i do dziś dnia kojarzę z nią zloty.

Więc jeżeli ktoś chce uciec od codzienności i zaznać czegoś wręcz "egzotycznego", nie obce są mu nocne dyskusje i sen do południa, a potem błogie lenistwo, to zachłyśnie się tą imprezą i co roku będzie jej towarzyszył .

A tak poza tym to zlot indiański i wszystko co z nim związane, poznałam dzięki Darkowi R. Kachlakowi, za co jestem mu wbrew tego co on myśli wdzięczna, i choć sprawa indiańska mnie niekoniecznie interesuje "głębiej", to lubię być wśród ludzi, którzy tak jak i On są zaangażowani w sprawy Indian i ich bytu współczesnego.

Izabela Angielczyk,Warszawa

  A jak było w tym roku? No cóż, na pewno miło, bo spotkałam wielu dobrych znajomych, poznałam też nowych, równie wartościowych. I kroczyłam sobie w tym świecie na wpół-dziecięcych marzeń i niezrealizowanych zamierzeń pośród (nareszcie) mnie podobnych, bo wyhodowanych na podobnej ideologii. I to było miłe.

A było wiele tipi tego roku i wszystkie majestatycznie rozstawione na łące. Liczebnością przeważały nawet, tak liczne zazwyczaj, namioty. Nie powiem, to imponowało. Na pewno dużym plusem był fakt, że "impreza" nie została nagłośniona w mediach, nie było więc aż tak wielu przybyszów - obserwatorów. Co najwyżej nieliczni autochtoni, ci jednak zachowywali się nad wyraz przyjaźnie. Chodziły, co prawda, pogłoski jakoby grupa młodych z pobliskiej wioski, uzbrojonych po zęby, ruszyła w kierunku obozu, ale pewności nie mam. Zresztą nic rzeczywiście niepokojącego w wiosce się nie wydarzyło. Biedactwa, pewnie gdzieś zasłyszeli, że każdemu przysługuje prawo do przestrzeni życiowej. No cóż, historia w każdym bądź razie potoczyła się własnym torem i nie było mowy o żadnym powielaniu stereotypów.

"Bizonie jądra" zachwyciły tego lata chyba wszystkich. Dawno nie widziano już tak zaciętej roz(g)rywki. Dobrze, że nie skończyło się żadną tragedią, bowiem "bizonie kije" migały niebezpiecznie blisko ciał przeciwników. Choć, z drugiej strony patrząc, frekwencja dopisała i to niewątpliwie za sprawą owej krwiożerczości przy wywijaniu kijem. Zupełnie jak w "Walce o Ogień", z tym, że przedmiot "kultu" tym razem zdawał się być nieco mniej wzniosłym...

A nad wszystkim górowała Era GSM. Zdecydowanie. Wszędzie tam, gdzie niezbędna, nieważne - przy przepasce, czy po prostu przy szlufce u portek, w każdym bądź razie była W ZASIĘGU.

Fajnie, że można było pojeździć sobie również trochę na koniach. Co prawda tylko stępa bądź kłusem i na nieco ograniczonej przestrzeni, ale nikt jakoś nie narzekał. Biedne zwierzaczki przebywały bowiem trasą około czterdziestu kilometrów w jedną stronę po to tylko, by zadowolić nasze liryczne ego. Stąd owa wyrozumiałość.

Troszeczkę zabrakło, co prawda, spotkań, rozmów i opowieści związanych z Indianami, ale nie zauważyłam, by ktokolwiek specjalnie na ów fakt narzekał. Zgodnie z dewizą: "róbta co chceta", każdy osobiście zadbał o siebie oraz o to, by nie zabrakło mu "wzniosłych" doznań.

Kończąc pozdrawiam serdecznie wszystkich, którym ów Zlot przyniósł równie dużo wrażeń co mnie oraz wszystkich Przyjaciół Indian. Pa!

Magdalena Dolezińska, Lubin

W lipcu b.r., jak od 23 lat, tradycyjnie odbył się kolejny Zlot Polskiego Puchu Przyjaciół Indian, tym razem koło niewielkiej miejscowości Wiąg na północy Polski.

Dużym atutem było malownicze położenie "wioski", choć nad ranem, kiedy jeszcze ciemno wcale nie tak łatwo było tam trafić, szczególnie osobom, które pojawiły się tam w środku nocy z plecakami i przyjemnym błotkiem po kostki, ale to nic w porównaniu z tym, co można było zobaczyć po dojściu na miejsce, widok na który czeka się cały rok - o wszystkim "złym" się zapomniało.

Tegoroczny Zlot wspominam bardzo miło i ciepło, wspomnienia są jeszcze tak żywe, więc może postaram się napisać parę słów.

Najpierw należałoby podziękować organizatorowi Zlotu - Rafałowi Cieślakowi za świetną robotę jaką wykonał, bo postarał się nasz tegoroczny gospodarz i wszystko dopiął na ostatni guzik.

Organizacja - myślę, że nie powinno być większych zastrzeżeń (bywało gorzej), teren piękny - las, woda ... i czego trzeba więcej, wszystko na miejscu, nawet komary, które nieźle się na nas odżywiły, niestety nad nimi nie da się zapanować i tego nie udało się także dokonać Rafałowi, ale wszystkim było "do twarzy" z paroma bąbelkami to tu - to tam, to same zalety, więc naprawdę myślę, że nie ma na co narzekać.

To mój któryś z kolei Zlot, więc mam możliwość porównania go z innymi.

Szczególną uwagę przykuło to, że ze Zlotu na Zlot jest coraz więcej tipi, co świadczy samo za siebie, coraz więcej ludzi zaczyna czuć "indiański klimat" i przekonywać się do niego. Przede wszystkim jest dużo mniej "obcych", tzw. nie-indianistów, którzy przyjechali po prostu pobiwakować sobie, a przy okazji zobaczyć co się tu wydziwia, bo tez spotkałam się z takim określeniem. Jak co roku uroczyste otwarcie, piękne stroje, główne ognisko, a przy nim tańce, śpiewy, rozmowy etc. Myślę, że każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Uważam, że osoby przyjeżdżające po raz pierwszy (a nie było ich wiele w porównaniu z ubiegłymi laty), miały o wiele lepsze perspektywy zapoznania się z kulturą Indian, niż ja kiedy debiutowałam na Zlocie. Wszyscy "początkujący" zostali poinformowani przez niezawodnego Siuksa o podstawowych zasadach panujących na Zlotach, co mi bardzo zaimponowało, mogli posłuchać opowieści, pouczyć się pięknych pieśni i o to właśnie chodzi, zostali wprowadzeni w "tajniki obozowego życia", czego niestety nie mogę powiedzieć o sobie, ale dla chcącego nic trudnego.

Każdy mógł kupić w kramikach coś dla siebie od igieł, koralików, poprzez łapacze snów, bransoletki, wisiorki, książki, aż po skóry czy łuki i strzały lub inne gadżety, pieniądze było gdzie wydawać.

Co się tyczy autochtonów, to byli zaskoczeni atmosferą panującą na Zlocie, czegoś takiego się po prostu nie spodziewali, sami nie wiedzieli czego mają oczekiwać. Najbardziej rozwalało mnie zdanie wypowiadane przy wejściu "Państwo na Zlot, czy aby pozwiedzać?", to po prostu zwalające z nóg. Miejscowi byli bardzo wyrozumiali i przyjmowali nas bardzo serdecznie, zawsze służyli dobrą radą, miłym słowem, a nawet ziemniakami czy kalafiorem. Podobał mi się festyn zorganizowany w Wiągu na terenie tamtejszej szkoły, chociaż wydaje mi się, że nie było to zbyt dobre miejsce, mniejszą tolerancją wykazali się bębniarze oraz grupa tańczących tam osób. Poza kilkoma przykrymi incydentami, myślę, że festyn był naprawdę udany. Należałoby też zaznaczyć WIELKIM PLUSEM rozrywkę, jaką była jazda konna. Każdy mógł jeździć, zarówno początkujący jak i weterani jazdy konnej, radocha niesłychana.

Na zakończenie można dodać, że XXIII Zlot PRPI można zapisać na kartach historii pod patronatem telefonów komórkowych. To rozbrajające, facet ubrany w strój indiański, a przy boku nic innego jak niezawodna "komórka", niesamowity widok.

Życie na Zlocie to coś dla mnie, chyba każdy mógł się czegoś nauczyć i znaleźć coś odpowiedniego dla siebie. Bardzo miło wspominam tegoroczny Zlot, chociażby dlatego, że mogłam spotkać się z przyjaciółmi z różnych stron Polski, z którymi nie widzę się przez cały rok, a poza tym wieczorne siedzenie w tipi czy przy ognisku, śpiewy i wracanie nad ranem do swojego namiotu lub tipi - to same zalety takiego życia.

Kończąc załączam pozdrowienia dla wszystkich moich przyjaciół. Serdeczne podziękowania dla Małego Kruka i jego kolegów, którzy zaopiekowali się nami po przyjeździe.

Dominika Zając, Lubin

BLUEWIND na XXIII Zlocie PRPI

XXIV Zlot PRPI

 Powrót do wydarzeń minionych