Ścieżka życia Indian Ameryki Północnej

"To taki trzeci świat w Ameryce"

czerwiec 2001



"Trasą bizonów"


Dziś droga prowadzi nas prosto do "Black Hills". Na tą podróż czekałam najbardziej. Praktycznie właśnie od książki "Złoto Gór Czarnych", kilka lat temu zaczęła się moja miłość do kultury Indian obu Ameryk. Dla mnie to dotarcie do źródła zainteresowań, natomiast dla Dawida przygotowanie do planowanych ceremonii. Właśnie tutaj musi znaleźć "lekarstwa" i kamienie z których powstanie ołtarz w górach. Już po drodze znajdujemy nieżywego ptaka, jego skrzydła będą jednym z narzędzi podczas tradycyjnych obrzędów. Ponownie mijamy Badlands, do których zawsze chętnie wracam.

Dzikimi drogami, bez pokrycia asfaltowego docieramy do Gór Czarnych. Najpierw przejeżdżamy przez "Custer Park", za co oczywiście trzeba zapłacić następne 10 dolarów. Od razu urządzam polowanie moją kamerą na pieski preriowe. Jest ich tu mnóstwo, stoją na dwóch łapkach i rozglądają się ciekawie naokoło. Są bardzo szybkie, wystarczy mały szmer a momentalnie chowają się do swoich norek. Powoli próbuję podejść bliżej jednego z nich i ...prawie mi się to udaje. Zamaskowana za krzakiem, jakiś jeden krok od mojego przyjaciela, leżę na trawie i jestem gotowa do wspaniałego ujęcia. Niestety moja kamera wydaje dziwny dźwięk i piesek ucieka. James i Dawid mieli świetną zabawę obserwując moje podchody, a ja rozczarowana wróciłam do auta.

Jednorogi bizon, obiekt fotograficznych łowów Jamesa. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Nagle drogę zagrodziły nam.... osły. Najodważniejszy z nich wsadził głowę przez otwarta szybę naszego auta. Kiedy w końcu usunęły się z drogi mogliśmy wyruszyć w dalszą podróż. James wypatrywał jednak zupełnie czegoś innego. Nagle wykrzyknął: Tatanka! I naszym oczom ukazało się całe stado bizonów. James stwierdził, że muszę mieć zdjęcie tego świętego dla Indian zwierzęcia, porwał moją kamerę i wyskoczył z auta. Nie zważał na znaki ostrzegające o niebezpieczeństwie. Krzyknął tylko: "Nic mi nie zrobią, jestem szamanem, tańczyłem z Tatanką na Sun Dance", po czym wybrał największe zwierzę i podszedł bardzo blisko. Ja nie byłam taka odważna, no cóż raczej nie mam "ducha bizona" więc tylko z obawą sprawdzałam jak duża odległość dzieli mojego nauczyciela od auta. Na szczęście James wrócił cały i zdrowy trzymając triumfalnie moją kamerę w ręce.

Black Hills zachwycają przyrodą i wielką ilością dzikich zwierząt. Atmosferę jednak psują asfaltowe drogi, którymi można dojechać prawie wszędzie i wielkie ilości kampingów i hoteli. Tak właśnie " biali" podziwiają przyrodę. Nie dziwię się, że Indianie od wieków nie chcieli nam oddać swojej ziemi. Oni szanują i podziwiają ją w inny sposób. Są jednością. Teraz jednak ciężko jest spotkać prawowitych mieszkańców Black Hills na tych terenach. Miejsce to, dzięki wspaniałej historii stało się bardzo popularną atrakcją turystyczną, zostało nieco "poprawione" i zagospodarowane. Dla nas odwiedzających, nie są to złe zmiany. Ale czy takie było jego przeznaczenie?

U stóp Crazy Horse'a


Pomnik Crazy Horse'a (jeszcze długo w budowie). Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Nagle przed moimi oczami ukazuje się wielka kamienna twarz. Tu budują pomnik Crazy Horse'a - mówi James. Płacimy następne 10$ i podjeżdżamy do podnóża góry. Najpierw wchodzimy do przepięknego muzeum kultury tubylczej. James objaśnia, że wszystkie eksponaty zostały podarowane przez Indian. To nieco mnie uspokaja. Miejsce jest ogromne, posiada kilka sal. W jednej z nich mieści się autentycznego rozmiaru tipi i przedmioty codziennego użytku, w drugiej Indianie mają miejsce, gdzie mogą sprzedawać rękodzieło a także opowiadać o swoim życiu. Znajduje sie tu również wielkie kino i oczywiście sklep z pamiątkami.

Ekspozycja poświęcona Tańcowi Słońca w Muzeum Crazy Horse'a. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Nagle niespodzianka dla mnie. jedna z sal, to pracownia mojego rodaka, pomysłodawcy i wykonawcy wielkiej rzeźby - pana Korczaka. To on w 1943 roku zaczął rozmowy dotyczące budowy wizerunku Crazy Horse'a na skałach Black Hills. Teraz prace prowadzi rodzina Ziółkowskich. Czuję się dumna, a zarazem wstydzę się, że dopiero teraz o tym się dowiaduję. James od dawna twierdził, że Polacy i Indianie mają ze sobą dużo wspólnego. Przecież my również walczyliśmy o naszą ziemie, którą również nam odebrano. Tylko, że nam się udało a oni dalej walczą. James dawał naszą historię za przykład w rozmowach ze starszyzną. Szczerze mówiąc nigdy nie myślałam o takim porównaniu.

Przed Muzeum Crazy Horse'a. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Teraz stojąc przed muzeum pana Korczaka pierwszy raz czuję się dumna z mojego pochodzenia. Oglądniecie wszystkiego zajmuje nam kilka godzin. Sale obite są pięknym drewnem, a eksponaty ułożone w ten sposób, iż każdy ma swoje miejsce. Nie ma tu ścisku, jedyne co mnie zarówno śmieszy jak i smuci to to, że wszystko objaśniane jest w czasie przeszłym. Przecież sama przekonałam się, iż większość tych przedmiotów jest nadal używana.

Zaraz po wyjściu z muzeum rozciąga się widok na górę Crazy Horse'a. Na razie ukończona jest tylko niesamowitych rozmiarów twarz, na skale jednak można zauważyć naszkicowaną sylwetkę konia. Ukończenie tej budowy jest planowane za 30 lat. Fundusz na ten cel zbierane są z dochodów jakie przynosi muzeum, biletów i od sponsorów. Długo nie mogę oderwać oczu od tego arcydzieła naszych polskich rodaków.

Niestety czas płynie szybko, a chcemy jeszcze zobaczyć Rushmore Monument, czyli osławione głowy prezydentów, również wyrzeźbione w skałach Black Hills. Płacimy następne 10 $ i chyba się lekko rozczarowuję... Po niesamowitym wrażeniu jakie odniosłam przy pomniku Crazy Horse'a, osławieni prezydenci wydają się zupełnie nieciekawi. Jakże jednak zastanawiające jest to, iż jest tu dużo więcej turystów. Ponownie można odczuć siłę mediów. James zostaje w aucie mówiąc: "wszyscy czterej wyrządzili nam krzywdę, nie chcę oglądać ich twarzy". Ja po zrobieniu kilku zdjęć : "dla rodziców" również szybko wracam do auta. Jest już późno, czekają nas ponownie dwie godziny drogi, a planujemy jeszcze dotrzeć na rozdanie świadectw i Pow Wow w liceum w Pine Ridge. Smutno mi opuszczać Black Hills, w końcu od nich wszystko w moim życiu się zaczęło....

Pow-wow w Pine Ridge


Pow Wow nie było moim największym wydarzeniem z rezerwatu. Zobaczyłam to, czego szuka większość turystów: Indian w atrakcyjnych strojach z pióropuszami. Niestety, kostiumy były pełne plastikowych dodatków i różnych świecidełek. Tylko starszyzna wystąpiłam w strojach autentycznych, bez współczesnych uzupełnień. To Pow Wow było konkursem tańca różnych grup wiekowych od 5-latków do najstarszych członów plemienia. Bębniarze i śpiewacy pochodzili z różnych stron rezerwatu i były to jedne z najlepszych grup. Najbardziej zafascynował mnie taniec tych najmłodszych. Był pełen dynamiki i... uczucia. Młodzi wojownicy ruszali się z takim zapałem, że ledwo było ich widać z za tumanów kurzu, a mimika ich twarzy odzwierciedlała wielkie zacięcie i skupienie.

Tancerze ruszali się bardzo szybko, drobnymi kroczkami, zataczając obroty wokół własnej osi, często z nisko pochyloną sylwetką. Taniec kobiet wyglądał zupełnie inaczej. Posuwały się one sztywno wyprostowane, lekko unosząc ciało w takt muzyki. Z lekkim śmiechem została powitana grupa najstarszych kobiet, którym zabrało kilka minut wejście na środek okręgu. Tańczyły one w miejscu, jedynie unosząc pięty w takt bębnów. Ten taniec trwał około piętnastu minut, po czym kobiety zeszły wyjątkowo szybkim krokiem ze "sceny", co zostało skomentowane, iż "teraz czas na bingo"...

Ogólnie ceremonia trwała cztery dni i cieszyła się ogólnym zainteresowaniem. Każdy taniec kończył się nie zawsze miłym, ale za to komicznym podsumowaniem prowadzącego. Zauważyłam, że byłam jedyną "nie-indianką", ale na szczęście nikt nie zwrócił na to uwagi. Być może stało się tak ze względu na mój ciemnawy kolor skóry, który już wielokrotnie sprawił, iż brano mnie za latynoskę lub po prostu członkinię innego plemienia.

Dzień w rezerwacie


Każdy dzień na preriach zaczyna się bardzo wcześnie. Zaskakiwała mnie ilość energii, którą emanował James w czasie, gdy ja ledwo mogłam zmusić się do otwarcia oczu. Nasze codzienne śniadanie składało się z jajek lub mleka z płatkami. Jedzenia w rezerwacie nie ma dużo. Najczęściej składa się ono z półsłodkiego chleba (fried bread), zupy jarzynowej, a od święta zupy lub mięsa z bizona. Jedliśmy niewiele, ale za to spożywaliśmy nieskończone ilości kawy, co sprawiało wielkie kłopoty mojemu żołądkowi.

Każdą "wolną" chwilę James wykorzystywał na odwiedziny różnych części rezerwatu i ich mieszkańców. Miałam okazję poznać następnych członków rodziny Leonarda Peltiera (indiańskiego więźnia politycznego), w tym jego córkę. Zdziwiło mnie w jakich warunkach żyją ci ludzie. Peltier z jakiś powodów prawie nie pomaga swoim dzieciom. Nie wiem, jakim cudem ten dom z powybijanymi oknami i ledwo trzymającym się dachem, dawał schronienie pięciu osobom. Nie zostałam zaproszona do środka, czemu się nie dziwiłam. Oprócz krótkiej prezentacji, nie zwracano na mnie uwagi. Szybko rozmowa wkroczyła na tematy, które są dla mnie bardzo trudne. Myślę, że sprawa Leonarda dla wszystkich jest tajemnicą.

Następnie odwiedziliśmy następną siedzibę Dakota Youth Project, tym razem był to obóz dla najmłodszych. Niestety nie zastaliśmy tam nikogo, ale zostaliśmy zaproszeni do pobliskiego domu na którąś z kolei dzisiaj kawę. Mieszkał ta jeden z członków starszyzny z dwoma kobietami i czwórką dzieci. Dom bardziej wyglądał na wagon pociągu towarowego, był położony na skarpie i podparty kamieniami. Miałam wrażenie, iż jeszcze jedna osoba w pokoju sprawi iż zsuniemy się na dół jak na sankach. Starałam się jednak skupić na tym, o czym opowiadał starzec. Mówił on językiem, podobnym do wodza Crow Doga. Ciężko było mi połączyć wyrazy w logiczną całość. Wiem jednak, że tym razem chodziło, o sprzedaż i dzierżawę ziemi. Mną bardziej zainteresowały się kobiety, zadawały pytania na temat życia w Polsce i porównywały do rezerwatu. Była to bardzo miła wizyta.

Następnie udaliśmy się do jednej ze szkół, gdzie mogliśmy skorzystać z komputerów. Nadal zbieram wiadomości do broszury DYP, a James zasypuje mnie pomysłami, które usilnie staram się przelać na dyskietkę. Zaczepiamy też o biuro Jima Crossa. Niestety nikogo tam nie ma. Nagle James stwierdził, iż czas i miejsce pozwala nam na krótką modlitwę w miejscu masakry Indian Wounded Knee. Razem z Davidem przyjęliśmy ten pomysł z wielkim entuzjazmem. Tyle nasłuchałam się o tym miejscu, a przecież za przewodnika miałam człowieka, który był uczestnikiem tych wydarzeń sprzed 30 laty.

"Remember Wounded Knee"


James wyjaśniał nam krok po kroku przebieg powstania. Pokazał, gdzie znajdowały się okopy i gdzie ukrywali się Indianie. Widać, że wydarzenia te wciąż tkwią bardzo dokładnie w jego pamięci. Wcześniej oglądnęłam wiele filmów na temat obu wydarzeń spod Wounded Knee. Niewiele się tu zmieniło od tamtego czasu. Na środku wzgórza mieści się pomnik pogrzebanych po wielkiej masakrze w tym miejscu wojowników. Na zboczach znajduje się cmentarz, gdzie do tej pory chowa się uczestników późniejszego powstania. Byli oni przyjaciółmi Jamesa. Widać, że miejsce to jest dla niego szczególne. Wspomina każdą jedną osobę, co wprawia nas w smutny nastrój. James jest jednym z niewielu, którzy pamiętają te czasy.

Historyczny cmentarz w Wounded Knee. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Gdy spacerujemy wokół nagrobków, zaczepia nas dwoje niemieckich turystów, z pytaniem "a co tu się tak w ogóle stało?" Zdziwiło mnie z jakim spokojem James odpowiadał na ich pytania. Ta dwójka jest przykładem, jak mało wiadomo na świecie o prawdziwym życiu Indian. To następni rozczarowani szukający bujnych pióropuszy i tipi. Tak więc w nieco ponurych humorach wróciliśmy do domu. Tam na szczęście, po burzliwym powitaniu przez chmarę psów szybko odzyskaliśmy humor.

Wróć do relacji Alicji