Ścieżka życia Indian Ameryki Północnej

"To taki trzeci świat w Ameryce"

czerwiec 2001



Spotkanie z członkami Dakota Youth Project i młodzieżą w rezerwacie


Dziś James zaplanował mi spotkania z ludźmi związanymi z Dakota Youth Project, z którymi mam wkrótce pracować. DYP jest kontynuacja tradycyjnego nauczania przez ceremonie i opowieści doświadczonych indiańskich wojowników. Organizacja ta powstała, aby pomoc młodym ludziom w przystosowaniu się do trudnego życia w rezerwacie. Wielu z nich jest związanych z gangiem, wielu ma problemy z alkoholem i większość - problemy z prawem. DYP nie działa na zasadach szkoły, nie ma klas i ławek, ale za to istnieje dotąd 6 budynków w których młodzież moze znaleźć dom, jedzenie i spokój. Każde z tych miejsc ma swojego "menedżera", który zachęca odwiedzającą dom młodzież do nauki i praktykowania tradycyjnych wartości. Tematy poruszane w każdym "domu" to zarówno ceremonie, ojczysty język jak i prawo, nauka, czy komputery.

Zalozyciele i mlodzi wychowankowie Dakota Youth Project z Pine Ridge. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Założycielami programu są James Robideau, oraz opiekunowie domów: WhirlWind Horse, Gus Yellow Hair, Jim Cross i Steve Robideau. Dziś mam być pierwszy raz przedstawiona jako European Public Relation Director DYP (rzecznik prasowy DYP na Europę). Najpierw pojechaliśmy do domu kierowanego przez Jima Crossa. Siedziało tam czterech młodych chłopców, Speedy (również członek DYP) i Jim. Od razu poczułam do nich sympatię. Jim ma rzeczywiście niesamowitą umiejętność postępowania z trudną młodzieżą. Sam jest dla nich doskonałym przykładem, gdyż kilka lat temu sam był jednym z nich. Miał poważne problemy z alkoholizmem, a również więzienie nie jest mu obce. Jednak dzięki silnej woli i pomocy innych dołączył do grupy największych tradycjonalistów w rezerwacie. Ludzie, a szczególnie młodzież, darzą go wielkim szacunkiem i uczą sie od niego prawdziwych indiańskich wartości. Teraz kieruje jednym z domów DYP.

To jest ładny, kolorowy budynek o niebogatym, ale jednak znaczącym wyposażeniu. Nawet kolory ścian były dobrane w szczególny sposób. Przed domem można zobaczyć zawsze gotowy do ceremonii szałas potu. Umieszczony jest na skarpie z której można obserwować zielony las. Widać, że w domu brakuje wiele, nawet podstawowego wyposażenia, ale panuje tu bardzo miła atmosfera. Jim i Speedy wypytują mnie o nasz "Ruch Przyjaciół Indian". James pokazał im zdjęcia ze zjazdów. Z lekkim uśmiechem stwierdzili, że niedługo Polacy będą bardziej "indiańscy" niż sami Indianie. Ze zdjęć widać, że my mamy więcej niż Oni. Nasze Tipi są bogatsze, a stroje droższe, niż stać na to samych Indian. To wszystko było powiedziane żartem, ale wyczułam nutkę żalu i wstydu. Myślę, że niektórzy z "nas" powinni to przemyśleć. Chłopcy, siedzący w pokoju, nie odzywali się ani słowem, ale mogłam wyczuć, że pilnie słuchają. Później jednak zauważyłam, iż takie zachowanie jest częścią bycia Indianinem. Nie odzywają się jeśli ktoś inny ma coś do powiedzenia. Wolą słuchać. Jednak nawet po ich twarzy ciężko jest zauważyć jakąkolwiek reakcję. Trudno uwierzyć, że ci spokojni chłopcy mają wiele problemów z prawem i są członkami gangów. Dopiero jak dorośli wyszli, miałam okazję z nimi porozmawiać.

Bizon pozostaje dla Lakotów cennym i wszechstronnie wykorzystywanym dobrem. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Zdziwiło mnie to, że ich słowa były bardzo dojrzałe i mądre. Myślę, iż nasza młodzież mogła by się dużo nauczyć od tych młodych wojowników. Niestety, dorośli wrócili i zapadła cisza. Wróciliśmy do tematu DYP, wymaga on dużo pracy, a przede wszystkim sponsora. Brak pieniędzy uniemożliwia nawet podstawowe zaopatrzenie w żywność wszystkich domów, nie mówiąc o ubraniach. Indianie nie mają wielkich potrzeb, lecz czas płynie i nie mogą już ubierać się w "skórę bawoła". Typowy strój w rezerwacie to wielkie podkoszulki i podniszczone jeansy. Dlatego pracujemy między innymi nad nową broszurą, która ma pomóc w poszukiwaniach środków na dalszą działalność projektu.

Tipi - miejsce spotkań młodzieży z Dakota Youth Project. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Z domu Jima udaliśmy się odwiedzić campus młodszych dzieci, niestety nie zastaliśmy nikogo, ale miło było popatrzyć na rozstawione na polanie tipi. Taki widok upewnia mnie w poglądzie, iż Indianie naprawdę istnieją. W drodze do następnej siedzimy stajemy koło domu rodziny YellowBird. Na zewnątrz podziwiam rozwieszoną, już wyprawioną tradycyjną metodą, skórę bizona. Sam budynek jednak pozostawia dużo do życzenia. Wnętrze natomiast sprawia, iż łzy kręcą się w oku. Dużo mnie kosztowało, aby usiąść na jednym z "krzeseł", które wydawało się przewrócić ledwo je dotknę. Na piętrowym łóżku bez materaca spała czwórka dzieci. Praktycznie ciężko było się dopatrzyć jakichkolwiek mebli. Szyby w oknach i drzwiach wybite a kuchnia wyglądała jak przed 100 laty. Najgorsze jednak jest to, iż większość domów w rezerwacie to ledwo schronienie przeciwko deszczom i śniegiem. Nie chronią przed zimnem czy upałem. Smutne jest to, że zamieszkują je ludzie o wielkim sercu.

Syn Roberta YellowBird Charles, sierota wojownik, zabiera nas do szkoły. Mamy tam sprawdzić naszego emaila. Następnie jedziemy na ziemię rodziny YellowBird, gdzie ma stanąć nowy dom. James zajmuje się rozmową, a ja zostaję sama z moim indiańskim rówieśnikiem. Najpierw obydwoje milczymy, on mi się przygląda ciekawie, po czym zaskoczył mnie pytaniem "Masz już chłopaka w rezerwacie?" Tego się nie spodziewałam i ciężko mi było utrzymać poważną minę. Tymczasem on zalał mnie bardzo bezpośrednimi, osobistymi pytaniami. Starałam się odpowiadać, ale na twarzy ledwo mogłam powstrzymać uśmiech. Jakże inni są tutejsi ludzie, jak bardzo inne są obyczaje i kultura. Kiedy już przeszłam przez pytania natury osobistej, młody wojownik zaczął mi opowiadać o śmierci swojego ojca, tydzień temu zmarł również jego przyjaciel. Do niego należała chustka, którą nerwowo ściskał w rękach. Opowiadał o ciężkim życiu w rezerwacie, ale również o tradycji, której broni. "Jestem indiańskim wojownikiem" - mówi - "moi przodkowie są ze mną".

Mogłabym słuchać go godzinami, ale James stwierdził, że musimy już jechać... Kiedy odchodziłam, Charles zatrzymał mnie i dał mi chustkę swojego przyjaciela. "Pewnie się już nie zobaczymy, ale będę się modlił za ciebie" powiedział. To był wielki gest i nawet słowo "dziekuję" było za słabe, wiec tylko spojrzałam mu w oczy i odeszłam... Wiem, że Charles wiedział o czym myślę, a ja wiedziałam, że dzięki tej chustce zostaliśmy przyjaciółmi.

Odwiedziliśmy dzisiaj jeszcze dwa domy Starszyzny, ale ja byłam zbyt zmęczona, aby myśleć... Opowiadali o tym, jak wciąż muszą walczyć o własną ziemię, wielu rzeczy nie rozumiałam. Nie jestem biegła w polityce, a ich język był ciężki do zrozumienia. Było mi również przykro jak patrzyłam na te rudery w których niektórzy musieli mieszkać. Czułam się winna... Ale zdziwiło mnie również to, że traktowano mnie tu lepiej niż gdziekolwiek indziej... Bałam się, że będę niemile widziana w rezerwacie, a stało się wręcz na odwrót. Nie wiem, czy przyczyną było to, iż przyjechałam z Szamanem, czy mój lekko ciemnawy kolor skóry, czy po prostu zaufanie...

Sweat Lodge ( Inipi) u Jima Crossa


Wraz ze zbliżającą się nocą byłam coraz bardziej niespokojna. Właśnie dzisiaj, pierwszy raz w gronie samych Indian miałam odbyć ceremonię szałasu potu. To jedna z podstawowych ceremonii, w której brałam wcześniej udział wraz z Jamesem i jego rodziną na Florydzie. Teraz jednak było inaczej. Stałam tu, na ziemi po której stąpali najwięksi wodzowie. Niebo rozświetlała taka ilość gwiazd, jakiej w życiu jeszcze nie widziałam. W dali wyły kojoty, a wokół świętego ognia rozbrzmiewał głos bębnów i śpiewy moich indiańskich współtowarzyszy. Czułam się taka mała i zagubiona pośród nich. Bałam się i zastanawiałam, dlaczego pozwolili właśnie mnie, młodej polskiej dziewczynie na udział w ich modlitwie. Bałam się ignorancji i cichych uśmiechów pogardy, iż próbuję być kimś, kim nie jestem. Tak się jednak nie stało. Wiem, że rozumieli mnie bardziej niż ktokolwiek inny i to dodało mi siły. Wokół mnie do ceremonii przygotowywali się piękni, długowłosi, silni mężczyźni. Jim i James nie przerywali śpiewu, aż kamienie były gotowe do ceremonii.

Nagle znalazłam się w świecie, który wszyscy uważają za zaginiony. Równocześnie ze śpiewem "moich braci" pojawiały mi się przed oczami obrazy szczęśliwych wiosek pełnych dzieci, potężnych wojowników na ognistych koniach, po czym przerodziły się one w krwawą wizję wojny, krwi, zniszczenia i zamkniętego rezerwatu, w którym pozostały resztki tego co kiedyś było wielką siłą. Przypomniały mi się opowieści "Morning Star" o Wounded Knee, tym sprzed 100 lat i zaledwie 30 lat. Przestałam się już obawiać, bębny ucichły i powoli od lewej strony wszyscy weszliśmy do szałasu.

"Fire man" - Opiekun Ognia zadbał, aby pierwsze cztery kamienie zostały ułożone dokładnie w kierunku czterech stron świata. Następne podarowano żywiołom i Matce Ziemi. Poczułam falę gorąca, rozległa się pieśń powitalna. Ceremonia Inipi u Lakotów składa się z 4 części. Po każdej z nich ściany szałasu są otwierane, aby wpuścić trochę świeżego powietrza. W środku szałasu również co chwile krąży pejotl (specjalny wywar z kaktusa, który jest uważany przez Indian za lekarstwo i nauczyciela). Nie jestem pewna jaka będzie moja reakcja na ten płyn, więc staram się pić nie więcej niż jeden łyk przy każdym obiegu. Po modlitwie prowadzącego, którym był Jim Cross, przychodzi kolej na nas. Każdy po kolei wygłasza kila słów, po czym odśpiewywana jest krótka pieśń. Ta część trwa prawie pół godziny. Mimo, iż jest bardzo gorąco, czuję się wspaniale, nie czuję słabości - a wręcz na odwrót. Czuję się silna jak nigdy przedtem... Nagle słyszę piękną modlitwę w mojej intencji, nie potrafię powtórzyć jej słów, ani nie jestem pewna kto ją wygłasza. Przecież nikt tutaj mnie tak naprawdę nie zna, oprócz Jamesa. Słowa te jednak bardzo pasowały do mojej sytuacji życiowej. Rozpłakałam się... W tej ceremonii jest ukryta wielka siła. Kiedy przyszła moja kolej ciężko było mi cokolwiek powiedzieć. Ale właśnie wtedy oddałam swoje życie Lakotom.

Ceremonia trwała godzinę, poczym wszyscy wyszliśmy z szałasu. Nie był to jednak koniec... Wszyscy ustawili się wokół ogniska zachowując miejsca , które zajmowano w szałasie. Wokół kręgu zaczęła krążyć fajka pokoju. Zrobiło się bardzo zimno i też właśnie wtedy pojawił się mój jedyny "problem" tego wieczoru. Nigdy wcześniej nic nie paliłam i nie miałam pojęcia jak to zrobić, ale chyba nikt nie zauważył...

Podróż do Little Bighorn, miejsca ostatniej walki gen. Custera


Ostatnio nie śpię zbyt dużo. James zajmuje każdą moją wolną minutę. Dziś mieliśmy pobudkę wraz z pierwszą gwiazdą poranną. Indianie rzadko używają zwykłego zegarka. Przestrzegają własnego "indiańskiego" czasu, czyli robią wszystko wtedy, kiedy uważają za stosowne. Dla nas, białych, jest to nieco denerwujące, zwłaszcza, kiedy czekamy ponad godzinę na umówione spotkanie. Poszłam więc w ślady Jamesa i po prostu ściągnęłam mój zegarek i przestałam się martwić o czas. Wsiedliśmy do naszego błękitnego doge'a i wyruszyliśmy przez Wyoming aż po Montanę do rezerwatów Cheyenne i Crow.

Wjazd do rezerwatu Północnych Szejenów. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Te plemiona wydają sie bogatsze niż Lakoci w Pine Ridge. Domki są bardziej zadbane, pojawiają się tez lepsze i droższe auta, anteny satelitarne. Może dzieje się tak dlatego, iż tutaj jest bardziej rozwinięta turystyka. James twierdzi jednak, że te plemiona borykają sie z takimi samymi problemami jak Indianie w Pine Ridge. Prawdziwa nazwa Cheyenne to Tsetchestahase, Tsistsistas lub Dzitsistas, co znaczy "Piękni ludzie" lub "Nasi Ludzie". Cheyenne (Czerwoni Mówcy) to nazwa nadana im przez Siuksów. Początkowo plemię to zamieszkiwało tereny dzisiejszej Minesoty, obecnie znajduje się na terenach Północnej i Południowej Dakoty. Inna nazwa Indian Crow to Absaroka (Ludzie Ptaki), obecnie zamieszkują oni tereny w Wyoming i Montanie. Little Bighorn - miejsce walki gen. Custera z tubylcami znajduje się na terenach Crow. Właśnie to był cel naszej dzisiejszej podróży.

Badlands, Dakota Południowa. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Najpierw jednak James postanawia pokazać nam "druga stronę" rezerwatu Pine Ridge - tzw. Badlands. Naokoło roztaczają się jedynie białe, niczym nie porośnięte skały. Wydaje się, iż nie ma tu najmniejszej formy życia. Jest to jednak tylko złudzenie. Dziwne jest jednak to, iż tak piękne miejsce nie jest oblężone przez turystów. Po drodze nie spotkaliśmy żadnej żywej duszy. Naokoło pustka i cisza... Dzięki temu łatwo wyobrazić sobie pióra wojowników ukrywających się za skałami. Jakże to miejsce pasuje to osobowości i trybu życia Indian. Jednak ówcześni osiedleńcy omijali to miejsce ze względu na złe warunki uprawne i trudności w przemieszczaniu się. Nie ukrywam wielkiej fascynacji tym pustkowiem. To chyba moja ulubiona część rezerwatu, do której często wracałam.

Sklepik w rezerwacie Pine Ridge. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Następnym naszym przystankiem było małe miasteczko Rapid City. Odwiedziliśmy brata Jamesa, który obecnie przebywa w szpitalu. Ma raka płuc. Jest to bardzo przykra wizyta. Indianie nadużywają tytoniu, najlepszym dla nich prezentem jest paczka papierosów. Sami ze sobą wozimy cały zapas, aby nie pojawiać się u nikogo z pustymi rękoma. Zauważyłam też, iż są tu spożywane ogromne ilości kawy, co również nie jest najzdrowszym nawykiem, ale wbrew plotkom, które słyszałam i artykułom, które czytałam, nie zauważyłam tu wielkiego "alkoholizmu". W Pine Ridge nie wolno spożywać ani posiadać alkoholu nawet we własnym domu. "Pić" można jedynie poza rezerwatem. Wydaje się, że Lakoci powoli radzą sobie z tym problemem, a może to tylko moje złudzenie...

Pole bitwy nad Little Big Horn. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



W końcu dotarliśmy do miejsca ostatniego triumfu Indian - Little Bighorn. Oczywiście, za wejście trzeba było słono zapłacić. Mam nadzieję ,że te pieniądze idą w ręce Indian (tego nie udało mi się dowiedzieć). Najpierw w oczy rzuca się wielki cmentarz amerykańskich żołnierzy i rozstawione tipi w których odbywają się pokazy broni. Następnie, tradycyjnie sklep z upominkami, w końcu rozpościera się przed naszymi oczami miejsce walki. Wzgórza pokrywają nagrobki z napisem "Tu padł żołnierz armii amerykańskiej, z 7 pułku kawalerii.".

Little Big Horn to dziś także raj dla turystów... i sklepikarzy. Foto Co. Alicja Sordyl 2001



Spacerując oznaczonym szlakiem, Dawid opisuje mi przebieg bitwy, wyrażając się niezbyt przychylnie o poległych. W trakcie rozmowy, tuż obok jednego z nagrobków, niespodziewanie odpadły Dawidowi podeszwy z obydwóch butów. Na co on stwierdził ze śmiechem, że teraz amerykańska armia jest mu dodatkowo winna parę butów. Spacerowaliśmy naokoło pagórków. Akurat trafiliśmy na rocznicę walki, więc było tu mnóstwo ludzi i nawet poprzebieranych żołnierzy łącznie z gen. Custerem. Ogólnie jednak miałam wrażenie, że zrobiono tu bohaterów z przegranych i tak naprawdę nikt nie przedstawił prawdziwej historii.

Wróć do relacji Alicji