Powrót do krainy dziecięcych snów….

Książki o Indianach z dziecięcych lat - z ich bohaterami przemierzałem lasy i prerie, chłonąłem rozmaite zapachy, wsłuchiwałem się w dźwięki puszczy - nasłuchiwałem zarazem tętentu końskich kopyt po prerii. Długo później nauczyłem się rozróżniać leśne kroki od preryjnych przestrzeni. Wszystko to jednak powróciło nieoczekiwanie podczas XXVII Zlotu PRPI w Sypniewie 2004.

Jak zawsze, na początku Zlotu, trzeba przywitać się z dawno niewidzianymi znajomymi. Później spróbować postawić dom - tipi albo namiot (pisze "spróbować", bo witając się z Przyjaciółmi czasem trudno znaleźć czas na postawienie tipi). Jak zapewniał Organizator - tyczki miały być okorowane. To co zostało dla przyjeżdżających po Takini, nie było co prawda podkładami kolejowymi, ale dawało sporo do życzenia. W sumie to może nawet dobrze, bo korując w upale kolejne tyczki, można było porozmawiać z innymi i czas płynął jakby szybciej. Do tego nieoceniona pomoc niektórych młodych zlotowiczek, które chyba za punkt honoru wzięły sobie, pomoc w noszeniu tyczek przez ulicę na miejsce obozu. Kiedy w końcu dom stoi, można zacząć czuć się "jak u siebie" - zaleganie w/przed tipi, rozmowy, powoli snujący się dzień….

Chyba rzeczywiście by tak było, gdyby nie wizyta motocyklistów chcących zbyt gwałtownie i dość nieproszenie pozwiedzać nasz obóz. Nie byłoby problemu, gdyby zsiedli ze swoich rumaków i kulturalnie z nami rozmawiali. Przeliczyli się bardzo chcąc zademonstrować swoją siłę. Hasło "Wojownicy na bramę" zerwało cały obóz i po chwili garstka motocyklistów, otoczona przez tłum uzbrojony w tomahawki, noże i co-pod-ręką - musiała odjechać. Potrzebna była ostra wymiana zdań i jasne postawienie sprawy - nie życzymy sobie nieproszonych gości. Nie jesteśmy zamknięci na odwiedziny i spotkania z różnego rodzaju grupami. Dbając jednak o bezpieczeństwo naszego wspólnego dobytku, obozu, a przede wszystkim naszych dzieci, kobiet i nas samych - nie będziemy wpuszczać na tereny naszych spotkań ludzi zachowujących się w naszych oczach wulgarnie i niebezpiecznie. Jednocześnie my sami powinniśmy w takich sytuacjach zachować chłodną ocenę sytuacji i postępować możliwie bez emocji. Z naszej strony nie powinno być żadnego aktu agresji. Tego typu sytuacje integrują, ale powinny być też nauczką jak należy albo nie należy postępować.

Integrują również spontaniczne akcje. Takie np. jak zbiórka pieniędzy dla poparzonego Filipka. Wystawiono do licytacji koc z Hudson Bay i chyba nikt nie spodziewał się, że licytacja zmieni się w zespołową zbiórkę pieniędzy. Tancerze tańczyli a do kapelusza wpływały coraz to nowe pieniądze - po 2, 5, 10 a nawet 100 złotych. Po raz kolejny widać, że "w jedności siła", bowiem pojedynczo nikt by nie wyłożył kwoty ponad 3000PLN, a wspólnie zebraliśmy tę sumę. Dzwoniliśmy do Darka do szpitala i chociaż połączenie było raz po raz zrywane, wszyscy chyba czuli jak wiele w tamtej chwili robiliśmy.

Oprócz tej akcji, początek Zlotu upłynął właśnie głównie na popołudniowych tańcach na arenie - Pow Wow. Arena nie była co prawda tak imponująca jak na Zlocie w Turku, ale wydaje się, że pomieścili się na niej wszyscy, którzy chcieli zatańczyć. Pow Wow rozrasta się coraz bardziej. I co pozytywne, coraz więcej osób zgłębia tajniki poszczególnych tańców i prezentuje je publicznie - brawo dla Bizona z Gdyni! O tańcach można pisać dużo - polecam jednak zobaczyć je na żywo i wziąć w nich udział samemu.

Nie ominęły mnie i na tym Zlocie doniesienia, że jest nudnawo, że niewiele się dzieje. Nie wiem skąd takie opinie? Może wynika to z mojej zasiedziałości pośród zlotowiczów, ale ja prawie wcale nie miałem czasu na nudę. Czas na Zlocie można organizować sobie samemu. Na początku jednak najlepiej brać aktywny udział we wszystkich ogólnych spotkaniach i nie bać się odezwać podczas nich. Zlot jest dla nas wszystkich a nie dla grupy starych zlotowiczów. Jeśli chcemy się czegoś dowiedzieć, najlepiej podchodzić indywidualnie do osób, które prowadza jakieś spotkania, rozmawiać. Nikt nie powinien nikogo wyśmiać za poszukiwanie wiedzy. Można też po prostu spróbować wejść do czyjegoś tipi, jeśli słychać że w środku toczy się interesująca dyskusja bądź ktoś śpiewa. Co prawda czasem można zostać wyproszonym z prywatnej imprezy, ale warto zaznaczyć, że jest się czymś zainteresowanym i być niemalże namolnym - wydawało by się - a może poskutkować to ciekawą znajomością i wiedzą dla nas.

Na nudę na pewno nie mieli co narzekać uczestnicy Biegu Apackiego, wieczornych spotkań i śpiewów przy ognisku - jak również mini warsztatów z muzyki i tańców latynoskich, spontanicznych rozmów przy ulicy handlowej czy spotkań w różnych tipi. "Śpiewać każdy może…" a nawet powinien się włączać kiedy głośno i wyraźnie zaprasza się do wspólnego śpiewania i tańczenia, nie czekać tylko na to co zaintonują inni. Stowarzyszenie Poszkodowanych i Represjonowanych przez Bluewinda jest tego chyba najlepszym przykładem ;-) (ja Państwa naprawdę bardzo przepraszam, ale nie przestanę śpiewać jeśli sami nie zaczniecie!) Można było wziąć udział w konkursie strzelania z łuku, wyścigach canoe, "bizonich jądrach". Program Zlotu zależy w dużej mierze od samych uczestników. Nie należy oczekiwać od Organizatora zapełnienia czasu na każdą minutę. Kto chciał, mógł znaleźć codziennie zajęcie dla siebie. Tym bardziej, że doba na Zlocie jest "okrągła" - przynajmniej dla mnie trwa od chwili wstania (może to być równie dobrze środek nocy) do chwili złożenia gdzieś głowy (np. w samo południe, bo jest za gorąco by robić wtedy cokolwiek innego). Zabrakło chyba trochę warsztatów rękodzieła indiańskiego - warto o tym pomyśleć na kolejnych spotkaniach! I chyba do samego siebie należy mieć pretensję o brak spotkań i wydarzeń, w których chciało by się jeszcze uczestniczyć. Pewien niedosyt i żal do siebie samego, hm.…

A teren Zlotu - specyficzny - miał swoje dobre i mniej dobre strony. Na pewno oddalenie faktorii od centrum obozu było pozytywem - właściwie nie było słychać dobiegających stamtąd głosów. Z wysokiej skarpy można było podziwiać panoramę. Jeziorko, bardzo czyste, z piękną plażą i pomostem - jest własnością 3* hotelu i nic dziwnego, że nie można było na publicznej plaży kąpać się tak jak przywykli do tego niektórzy z nas. Osobiście uważam jednak, że plażę powinniśmy mieć przynajmniej częściowo - wyłącznie dla nas, jeśli komuś przeszkadza widok człowieka jakim stworzony został.

Tegoroczny Zlot był też jak najbardziej międzynarodowy: po prawie 4 miesiącach podróżowania konno po Polsce, dotarł do nas Holger - niemiecki indianista, członek skądinąd znanego zespołu drummerów RED MOON. Myślę, że zaproszenie go na nasze spotkanie dało wielu z nas możliwość kontaktu z tym ciekawym człowiekiem, mówiącym o sobie "free styler" i pozwoliło niektórym przynajmniej zweryfikować swoje zdanie na tematy polsko-niemieckie (i inter-indianistyczne). Z kolei goście z Litwy, Donata i Denis, bardzo krytycznie patrzyli na zachowania niektórych z nas - do ogniska nie wrzuca się śmieci, nie przechodzi się przez Ogień, niczego nie powinno się robić na pokaz. Jednocześnie dzięki nim można było sobie przypomnieć o podstawowych sprawach dobrego wychowania w "indiańskim duchu" - takie jak obowiązywały u nas 10-15-20… lat temu i o których czasem się niestety zapomina. Ogólnie jednak nasz Zlot był dla nich zupełnym zaskoczeniem. Ich spotkania to 5 tipi i ok. 20 osób - u nas poczuli się jak w wielkiej indiańskiej wiosce. To, że Ruch gromadzi w jednym miejscu osoby interesujące się wieloma aspektami indiańskości było dla nich zaskoczeniem - dla mnie jest to powód do dumy, że potrafimy wspólnie się spotkać i coś zrobić. Oby jak najwięcej takich gości - z czasem i naszych coraz częstszych wyjazdów do sąsiadów.

Ostatni wieczór po oficjalnym zakończeniu Zlotu - czy jest to już czas po-zlotowy, czy jeszcze mimo wszystko klimat indiańskiej wioski? Oby jak najdłużej taki panował, bo dla niektórych więcej w ciągu roku może nie być ku temu okazji. Kolejny długi wieczór - prawie do świtu (niezapomniany wieczór Jednej Osoby), cichutkie granie na gitarze i śpiew, gwiazdy, i ta niezapomniana atmosfera - ciszy… A rano leniwe składanie tipi i nie wiedzieć skąd - u niektórych żal z rozstania się? Przecież musimy się na jakiś czas rozstać, żeby kolejny raz móc się cieszyć z przyszłych spotkań! "W indiańskim języku nie ma słowa ŻEGNAJ". Trawa wciąż rośnie, końskie kopyta na niej, rzeki wciąż płyną - nie jest źle J

Do zobaczenia!

Bluewind