Annie C. Smith

Refleksje ze szlaku pow-wow

foto Cień 2002

Wjeżdzając na teren pow-wow, wdycham świeży zapach trawy i kurzu. Ach! Jak dobrze tu być! Spoglądam na zachodzące słońce i widzę takie same barwy, jak podczas grand entry (uroczystego wejscia), gdy tancerze wchodzą na arenę do tańca. Rozglądam się dokoła i widzę, jak tańczą. Widzę, jak śpiewają przy bębnie. Widzę ich wśród publiczności. Kogo widzę? Kolesi z pow-wow! Potem czuję w powietrzu zapach jedzenia. I zdając sobie nagle sprawę z tego, że jeszcze nic nie jadłam, zbliżam się do pobliskiej budki.

Stoją tam kobiety w fartuchach przesiąkniętych zapachem placków, z rękami oblepionymi ciastem. Oczywiście, prawdziwy koleś z pow-wow nie zawsze ma okazję dorwać się do placków i pepsi, do duszonej baraniny i bannock-burgera. Zazwyczaj zapychamy się zwykłymi kanapkami i wodą. Ślinimy się, gdy obwoływacz zapowiada, że jakaś rodzina zaprasza na posiłek podczas dłuższej przerwy! Wszyscy kolesie z pow-wow biegną wtedy, by załapać się na kawałek duszonego mięsa, chleb, ziemniaki i arbuza. Nie potrzebujesz Slim Fast, żeby schudnąć. Wystarczy, że wybierzesz się szlakiem pow-wow i przejdziesz na właściwą pow-wow dietę! Z pewnością stracisz na wadze więcej, niż trzeba!

Po spożyciu baraniny i placka wracam do auta, by rozbić namiot. Wracając, rozglądam się po tych wszystkich, typowych dla pow-wow, vanach i gruchotach. Wiele z nich dotarło na pow-wow jakoś... szczęśliwie. Ich właściciele jeżdżą z jednego pow-wow na następne myśląc sobie: "Mam nadzieję, że da radę!" Na wielu z nich widać brezentowe pakunki z indiańskimi walizami - workami na śmieci! Można też znaleźć kolesi z pow-wow z tymi samymi od lat starymi walizkami, znanymi z poprzednich pow-wow. Wyglądają, jakby były z Armii Zbawienia, albo czegoś w tym rodzaju. Albo jak coś, czego nawet Armia Zbawienia nie przyjęłaby w darze!

Wszystko to owinięte jest taśmą klejącą! Jakoś nigdy nie stać cię na kupienie sobie nowej walizki, a wierna stara towarzyszka kryje w sobie tyle wspomnień. Nosiła wszystkie te połatane ciuchy i czarne skarpety, które kiedyś były białe!

Rozbijam namiot. Szkoda, ze na ostatnim pow-wow nie zajęłam punktowanego miejsca - byłabym teraz wśród tych bogaczy z pow-wow, którzy śpią w hotelu. Mają ten luksus, że nie muszą chodzić do przenośnych toalet. I nie muszą czekać godzinę w kolejce, by wziąć prysznic. Nie muszą przez całą noc wysłuchiwać nastolatków z sąsiedztwa. Ta, ci bogacze z pow-wow nie muszą budzić się w gorącym słońcu i słuchać płaczących dzieci.

Ale spanie na twardej ziemi i wsłuchiwanie się w śmiechy i płacze dzieci przez całą noc nie jest takie złe... Jesli jest się gościem z tipi! Kochasz wyszeptać w czyjeś ucho: "przyjdź wieczorem do mojego tipi". Szczególnie śpiewacy. Oni nie szepcą. Oni śpiewają. Robią z tego pieśń round-dance'ową. Ci goście z tipi budzą się następnego ranka, idą pod prysznic i czasem nawet wracają wystarczająco szybko, by zapleść warkocze, narzucić na siebie strój i zdążyć na grand entry. Ale zazwyczaj wstają tylko na tyle wcześnie, by narzucić strój i zdążyć na grand entry ze strzępami warkoczy i kołtunem!

Popołudniowe grand entry zwykle jest upalne i parne. Ale warto go nie opuścić. To coś więcej, niż zwykłe punktowanie. Słyszałam już tyle historii z pow-wow, że po prostu zawsze idę i poddaję się nastrojowi. Nie potrafię tego opisać. To uczucie prawdziwego szczęścia. Może coś więcej. Kiedy tańczę, nie tańczę tylko dla siebie. Tańczę dla starszyzny. Dla tych owiniętych w koce, kiedy zapada zmierzch. Dla tych siedzących w pierwszym rzędzie i marzących o tym, by ich nogi miały dość sił, by tańczyć.

Wschodzi słońce. Robi sie coraz cieplej. Wdycham świeże powietrze, gdy wyjeżdżam z terenu pow-wow. Kolejne wow-wow dobiegło końca...


Z "Indian Country Today" (15.08.2002) przełożył Cień