Więzienie, fajka, szałas i dwa woreczki pierogów

czyli fragment autobiografii Leonarda Peltiera

"Zapiski więzienne - moje życie jest Tańcem Słońca"

(rozdział 24)

 

Leżę w łóżku w sobotnie popołudnie, z głową opartą na twardej poduszce i ołówkiem z obgryzioną końcówką wzniesionym nad żółtą podkładką do pisania. Przywołuję wspomnienia o dzisiejszym INIPI, czyli ceremonii szałasu potu i nie chcę, by minęły. INIPI uświęca każdy sobotni poranek tu, w tym jakże nieświętym więzieniu Leavenworth. Kiedy wracam do swojej celi po tej wewnętrznej podróży podczas szałasu potu, usiłuję przeżyć ponownie każdy moment, pogrążając się w głębszych rozmyślaniach nie tylko dla tej czysto duchowej przyjemności, ale także, by odnaleźć wśród nich coś o szczególnym znaczeniu, jakieś szczególne wskazówki dla mnie od Wielkiej Tajemnicy. Wraz z potem przychodzą do ciebie rzeczy, których nawet wówczas nie zauważasz, które dopiero później - czasami po latach - odkrywasz nagle jako cząstkę tych osobistych wkazówek, które nazywamy Pierwotnymi Wskazówkami.

Starszyzna uczyła mnie, że są trzy rodzaje Pierwotnych Wskazówek. Są Pierwotne Wskazówki dla całej ludzkości, w rodzaju Dziesięciorga Przykazań, które zawierają prawdę wspólną dla nas wszystkich. Ten rodzaj wskazówek przychodzi przez największe indywidualności, takie jak Mojżesz, Jezus, Mahomet, czy Kobieta Białej Bizonicy. Potem są Pierwotne Wskazówki dla poszczególnych ludów, inne dla każdego narodu, dla każdego plemienia. Te przychodzą za pośrednictwem wielkich duchowych wojowników, takich jak Crazy Horse, Sitting Bull, Geronimo, czy Ghandi. Wreszcie ten trzeci rodzaj, te Pierwotne Wskazówki dla każdego z nas, na ścieżkę, którą winien kroczyć nasz duch osobisty. I to najprawdopodobniej ten ostatni rodzaj Pierwotnych Wskazówek może przyjść do ciebie podczas INIPI lub innych świętych ceremonii. (fragment zacytowany przez Jamesa Robideau - kuzyna Leonarda Peltiera - podczas spotkania w Muzeum Etnograficznym w Poznaniu 12 maja 2001)

Kiedy tutaj siedzę, całe moje ciało wydaje się promieniować, rozgrzane wewnętrznymi wibracjami. Oczami wyobraźni przeżywam ponownie wszystkie wydarzenia prowadzące do i mające miejsce po dzisiejszej ceremonii INIPI. Nie mogę naprawdę zabrać cię ze sobą do kluczowych momentów szałasu. To, co się tam dzieje, jest głęboko osobiste. Nigdy nie świętuje się publicznie, ani nawet nie opowiada się o najważniejszych dla ciebie rzeczach, o tym co najgłębsze i najbardziej duchowe. O czymś, co jest między tobą i Wakan Tanką, i nikim innym. Ubrać je w słowa, to zamrozić je w przestrzeni i czasie, a one nigdy nie powinny zostać zamrożone, bowiem stale rozwijają się, zmieniają i przystosowują się do zmieniających się chwil. Przy pomocy słów można tylko zblizyć się do tych spraw, a nie opisać je lub schwytać, tak jak nie da się opisać lub schwytać słowami samej Wielkiej Tajemnicy. Słowa zabierają cię tylko do progu znaczenia. Samo znaczenie jest czymś, co powinieneś odczuć, doświadczyć sam dla siebie. Więc potraktuj ten obis tylko jako próbę zbliżenia się, podejścia do progu niektórych znaczeń, wyższych znaczeń - takich, jakie ja widzę i których ja doświadczam podczas ceremonii.

Wielu ludzi obawia się szałasów potu - i nie bez pewnych przyczyn. W środku może by tak gorąco, gdy wylewa się wodę na rozgrzane do czerwoności kamienie, że - jesli nie jesteś do tego przyzwyczajony - to dosłownie osiągasz granice wytrzymałości i samokontroli. W tej parzącej, gotującej ciało parze czujesz, że nie jesteś w stanie robić nic innego, poza wołaniem MITAKUYE OYASIN - "Wszyscy Moi Krewni!", by dostać pozwolenie na wyjście przez drzwi szałasu, które odsuwają się byś mogł wyjść. Ta możliwość zawsze istnieje. Nigdy nie ma przymusu pozostawania w INIPI.

A jednak, poza rzadkimi wypadkami, nie robisz tego. Odrzucasz pokusę. Zapierasz się i odrzucasz ją. Wbijasz paznokcie w gołą ziemię podłoża. Siedząc tak nagi w gorącej ciemności, z gołymi kolanami o parę cali od rozgrzanych kamieni w centralnym otworze, dochodzisz do granic własnego strachu, własnego bólu. Ale strach przed bólem jest o wiele gorszy, niz sam ból. Szybko to dostrzegasz. I jest to lekcja, którą musisz zrozumieć, jeśli chcesz przetrwać w tym świecie, więc lepiej poznać ją dobrze. A w tym właśnie strachu, kiedy stajesz z nim oko w oko, tkwi świadomość...

Na początku może to być świadomość samego strachu. A potem jakoś przechodzisz przez strach, przez ten strach. Wkraczasz w rzeczywistość w środku, poza strachem i bólem. Tak długo, jak odczuwasz ból, oznacza to, że myślisz tylko o sobie. Dopiero wtedy, gdy przestaniesz myśleć o sobie, możesz pokonać ten ból i ten strach. Musisz zapomnieć o sobie, by siebie odnaleźć. Sam jesteś wejściem. Twój własny umysł, nagle oczyszczony z wszelkich myśli, wszelkiego strachu, jest wejściem. A kiedy otwierasz to wejście i przechodzisz przez nie do innej rzeczywistości...

Lecz nie, proszę, wybacz mi, tu muszę się zatrzymać. Dalej staje się to tak bardzo prywatne, nieprzekazywalne. Ubranie tego w słowa zniszczyłoby to.

Wolno mi mówić lub pisać tylko o tym, co przedtem lub potem, o prostych działaniach, które poprzedzają, lub które następują po tych najświętszych momentach. Ale każde z tych prostych działań jest także na swój sposób święte, już od 6:30 rano, gdy drzwi mojej celi szczękają metalicznie, zgrzytają i trzaskają, i rozpoczyna się mój sobotni poranek, najświętszy czas mojego tygodnia.

Nie śpię już wtedy od co najmniej pół godziny - przygotowując się w myślach, w umyśle i w sercu, do INIPI. Próbuję zebrać myśli, nie pozwolić, by się rozproszyły. Wyjmuję swoją świętą fajkę, powoli i metodycznie czyszcząc i polerując rozłożone części - cybuch z czerwonego kamienia fajkowego i długą lulkę, traktując to jako rodzaj kontemplacyjnej praktyki duchowej. Nie łączę obu tych części aż do faktycznej ceremonii. Złączenie obu części fajki jest jak włączenie wtyczki do gniazdka elektrycznego - stwarza połączenie i uwalnia siły, które zawierać może tylko odpowiednia ceremonia. Setki lat temu Kobieta Białego Bizona nauczyła nas, jak uzywać oryginalnej Fajki. Ta oryginalna Fajka, którą nam przyniosła, wciąż istnieje wśród ludu Lakotów i znajduje się pod opieką Wodza Arvola Looking Horse'a, strażnika świętej fajki białego bizona w dziewiętnastym pokoleniu. Ta pierwotna fajka jest dla nas równie święta, jak prawdziwy krzyż dla Chrześcijanina. Arvol odwiedził nas kiedyś tutaj, w Leavenworth, udzielając duchowych porad i umożliwiając nam jeszcze bardziej osobisty związek z tą Fajką.

Tak więc czyszczenie i polerowanie mojej fajki - potomkini tego cudownego oryginału - i dzielenie części jej mocy pomaga mi skupić się i odpędzić wszelkie złe myśli. Jestem dumny z tego, że zostałem wybrany na strażnika fajki. Święta fajka, palona przeze mnie podczas ceremonii, zanosi moje wdzięczne modlitwy wprost do Stwórcy. Wakan Tanka słyszy nas. Wielki Duch słyszy każde słowo każdej modlitwy - tak, nawet modlitwy maluczkich wyrzutków z Leavenworth.

Po schowaniu fajki, wciąż rozłożonej na dwie części, do zawiniątka, przygotowuję zawartość swojej leczniczej torby. Tylko ja muszę wiedzieć, co dokładnie w niej jest, choc nie ma tam nic, co by was zaskoczyło. Zwykłe przedmioty ceremonialne, dla mnie jednak uświęcone i osobiste. Zabieram także w oddzielnym zawiniątku dwa woreczki pierogów, kupionych w więziennej kantynie; trafią do garnka z wrzątkiem, doglądanego przez kucharza na ognisku obok szłasu. Każdy z nas przynosi cos podobnego, jeśli może - kilka parówek, słoik papryczek chili, kilka butelek wody sodowej, chipsy, cokolwiek. Wszystko do podziału po zakończeniu ceremonii.

Jestem szczęśliwy, że nie muszę dziś pracować zwykłych ośmiu godzin w więziennej stolarni, jak to robię w tygodniu. Chociaż sobota jest najczęstszym dniem odwiedzin w Leavenworth, poprosiłem rodzinę i przyjaciół, by nie planowali wizyt rankiem lub wczesnym popołudniem, w porze szałasu. Dziś nie jem też śniadania, koncentrując się całkowicie na nadchodzącej ceremonii.

Krótko po 8:00 w głośnikach rozbrzmiewa głos więziennego kapelana: "Dziś odbędzie się ceremonia szałasu potu tubylczych Amerykanów" - ogłasza. To dobra wiadomość. Kiedy budzisz się w sobotę rano, nigdy nie jesteś całkiem pewien, czy szałas na pewno się odbędzie. Jedynymi powodami, dla których możemy nie mieć szałasu, są: karna izolacja, gęsta mgła na zewnątrz, lub szczególnie burzliwa pogoda, która uniemożliwia strażnikom na wieżyczkach pilnowanie nas na dziedzińcu. W pozostałych przypadkach idziemy bez względu na pogodę. Miewaliśmy już szałasy w dni z temperaturą poniżej zera i podczas deszczu. Nic nas nie powstrzyma, jeśli tylko chcemy. Mówiąc szczerze, uwielbiam wychodzić w złą pogodę. Śmieszy mnie, że nazywamy burzę "złą". Nie ma nic piękniejszego od burzy - czegoś, co tak rzadko można tutaj doświadczyć inaczej, niż słuchając odległych grzmotów docierających zza grubych kamiennych murów, gdy leży się w pozbawionej okna na świat celi. Oddałbym wówczaw wszystko, by móc przejść się w deszczu, czuć przeszywający mnie wiatr, chłonąc wodę, grzmoty i błyskawice, odczuwając jedność z Wielką Tajemnicą.

Bycie na świeżym powietrzu podczas burzy to coś, co uwielbiałem już jako chłopiec. Wszystkie te gromy i błyskawice przemawiały do mnie. Lubiłem wtedy spacerować. Mówi się, że jeśli dobrze się wsłuchać, to można wśród grzmotów usłyszeć głos Crazy Horse'a. Ale to także nam tutaj odebrano. Zabierają nam nawet grzmoty i błyskawice. Niewiele pozwalają nam zatrzymać.

Nawet na samo INIPI pozwalają nam dopiero po wielu latach walki w sądach, które postanowiły ostatecznie, że tubylczy Amerykanie w więzieniu mają pewne ograniczone prawa religijne, takie jak praktykowanie INIPI, posiadanie fajki i leczniczego zawiniątka. Prawo to uznaje się - choć czasem z oporami - tutaj w Leavenworth, to przynajmniej mamy. Więzienia stanowe mogą być pod tym względem gorsze od federalnych. Nie tak dawno temu więzień Creek-Seminole o nazwisku Glen Sweet miał zostać stracony w więzieniu stanowym w sąsiednim Missouri. Kiedy wyczerpano wszystkie możliwości odwoławcze i nadeszła godzina wykonania wyroku, poprosił on o ostatnie INIPI, ostatnie oczyszczenie w więziennym szałasie potu, tuż przed wykonaniem wyroku przez śmiertelny zastrzyk. Niby niewiele, pomyślicie. Ale nie. Odrzucono jego prośbę i umarł bez ceremonii. Wyobraźcie sobie, co by było, gdyby był katolikiem i odmówiono mu ostatniej posługi! O tym wszystkim dowiedziałem się od naszego duchowego doradcy, Henry'ego Wahwassucka, który odprowadzał Glena Sweeta do komory straceń i patrzył, jak umiera.

"Był Indianinem", powiedział mi Henry. "Umarł dzielnie, tak jak umierają Indianie. Będzie miał swoją ceremonię INIPI w Niebiańskim Świecie. Tam nie mogą mu jej odebrać!".

Teraz czekam na wezwanie do zejścia do szałasu potu.

Jedne z naszych braci woła na korytarzu: "Hej, mamy dobrą pogodę. Na zewnątrz jest poniżej zera!"

Dobrze. Lubię jak jest chłodno. Bycie w rozgrzanym wnętrzu szałasu potu, a potem wyjście na naprawdę chłodne powietrze na zewnątrz sprawia, że cała ceremonia potu jest jeszcze bardziej intensywna.

Krótko po 7:30 biorę fajkę i zawiniątka, wychodzę z celi wąskim korytarzem na klatkę schodową i schodzę do drzwi biura kapelana więziennego, gdzie zbieramy się, zanim otrzymamy ostateczne pozwolenie na szałas - lub, jak najemnicy (strażnicy) lubią to nazywać, na "Pow-Wow". Mijam dwa wykrywacze metalu, zanim ostatecznie wydostanę się przez szereg korytarzy i przybudówek na mroźne powierze dziedzińca. Tam czeka mnie przejście przez jeszcze jeden wykrywacz metali.

Razem z innymi braćmi stoję tam przez chwilę przed zamkniętą bramą wysokiego płotu z siatki, który zbudowano wokół szałasu. Tylko w spodenkach i podkoszulkach, wszyscy trzęsiemy się na rześkim powietrzu, czekając aż strażnik otworzy bramę. Ale chłodne powietrze to coś dobrego. Jest takie czyste, inne niż ciężkie, zużyte, wydychane powietrze więziennego bloku. Napełniam płuca chłodem, ciesząc się każdą sekundą. Stoimy tam, wymieniając drobne uprzejmości, ale nie robimy sobie żartów przy tej uświęconej okazji. Wszyscy skupiamy się na wewnętrznej podróży, w którą mamy wyruszyć. Wreszcie, kapelan otwiera bramę i wchodzimy, zazwyczaj w szesnastu lub osiemnastu.

Strażnik liczy nas po raz trzeci czy czwarty i mówi: "O.K. jesteście w środku. Do zobaczenia."

Zamyka nas i odchodzi. Możemy być zamknięci wewnątrz czterometrowego stalowego ogrodzenia, wewnątrz więzienia o najwyższym poziomie zabezpieczeń, obserwowani z dwóch wież strażniczych wznoszących się nad pobliskim północnym murem i - nagle - JESTEŚMY WOLNI!

Teraz każdy z nas przygotowuje się indywidualnie. Strażnicy bębna ustawiają go przed szałasem. Strażnik ognia rozpala przed szałasem wielkie ognisko - ognisko, które rozgrzeje wszystkie święte kamienie do czekającej nas ceremonii. Każdy z nas bierze szczyptę lub dwie tytoniu i wrzuca je do ognia wraz ze swoimi modlitwami. Kucharz zagotowuje duży garnek wrzątku na innym ognisku nieopodal. Wręczam mu dwa woreczki pierogów, które przyniosłem. Obok niego rośnie sterta opakowań z żywnością, świeżych warzyw i chłodnych napojów. Budujemy niewielki kamienny ołtarzyk i ozdabiamy go szałwią, słodką trawą i innymi obrzędowymi przedmiotami. Ci z nas, którzy są strażnikami fajki, przygotowują swoje fajki do ceremonii, umieszczając je tymczasowo na ołtarzu jako ofiarę. Umieszczamy tam też swoje orle pióra razem z modlitwami ofiarnymi. Potem stajemy wokoło i rozmawiamy niezobowiązująco, popijając czasem goracą kawę i czując, jak jest nam dobrze. Ten czas w dobrym towarzystwie trwa mniej więcej do 10:30, gdy głośniki oznajmiają: "Stan zgodny!", co oznacza, że wszyscy byli obecni podczas ostatniego apelu.

Tymczasem zbliża się 11:00 i czekamy na przyjście z zewnętrznego świata naszego duchowego doradcy, Henry'ego, którego znam od czasów, gdy obaj byliśmy chłopcami w prowadzonej przez Biuro do Spraw Indian szkole w Wahpeton. On także miał ten przywilej spędzenia pięciu lat wewnątrz tych murów w latach 70. Hery był jedną z tych dzielnych postaci, na które rząd znalazł wówczas paragraf - tak jak to czynił wobec wielu innych, którzy nie robili nic poza bronieniem swoich ludzi.

Henry jest osobą prowadzacą nasz dzisiejszy szałas. Jest dla nas wszystkich przyjacielem, cudownie uduchowionym facetem - i gościem o twardym karku, jeśli mogę tak powiedzieć. Jesli chodzi o INIPI, to dopilnowuje, by wszystko odbyło się tak, jak trzeba. Każdy szczegół musi być w porządku. Sam Henry przyniósł większość materiałów do budowy szałasu potu - gałęzie, które tworzą szkielet kopuły i głazy - mniejsze i większe kamienie z odpornego na ogień szaro-czarnego bazaltu, które rozgrzewamy w ognisku. Pokrywę szałasu tworzymy z rozpostartych koców i rozmaitych kawałków płótna, które udało nam się zdobyć tu, w Leawenworth. Wysoki na jakieś pięć stóp i długi na blisko piętnaście, wygląda, jak sądzę, dość topornie, ale na nas sprawia równie wielkie wrażenie - i jest równie święty - jak jakaś katedra.

Teraz śpiewacy sięgają po bęben i inicjują powolny jednostajny rytm. Rozpoczynają jedną ze świętych pieśni, pieśń fajki, pierwszą z wielu pieśni śpiewanych tego dnia, a my rozpoczynamy wreszcie napełnianie naszych fajek przed ceremonią. Basowy głos bębna zwraca uwagę strażników na wieżyczkach po obu stronach. Widzimy przyciemnione zarysy ich twarzy kiwające się tam w górze i spoglądające na nas. Myślę, że przywykli już do widoku naszych dziwnych czynności. Urozmaicają im one nudny skądinąd sobotni poranek. Ciekaw jestem, czy dolatuje do nich pachnący dym z szałwii, słodkiej trawy i oczyszczającego cedru. Modlę się o to.

Wreszcie przychodzi Henry - sądzę, że nie wpuszczają go do ostatniej chwili - i kapelan zamyka go razem z nami przy szałasie. Z każdym z nas Henry wita się serdecznym hello, podaniem dłoni i niedźwiedzim uściskiem. Ale jego uśmiechnięta twarz szybko poważnieje. Sprawdza miejsce, by upewnić się, że wszystko jest gotowe do ceremonii. Kiedy jest już pewien, że każdy najmniejszy szczegół jest w porządku, wtedy ogłasza: "Wszystko jest na swoim miejscu. Już czas!"

Dokładnie tak samo za każdym razem. To dla nas sygnał, by wchodzić do szałasu.

Rozbieramy się wówczas do naga, okryci jedynie kawałkiem starego wojskowego koca - którego jesteśmy zmuszeni używać ostatnio, odkąd skonfiskowano nam obrzędowe ręczniki. Ustawiamy się przed wejściem do INIPI, trzymając swoje fajki, grzechotki i orle pióra. Ktoś kiedyś zapytał, dlaczego musimy być nadzy, a on odparł: "Czy widziałeś kiedyś, by dziecko rodziło się w pieluchach lub majtkach?" Wejście do szałasu potu porównywane jest często do wejścia do łona Matki Ziemi. Ja lubię myśleć o nim także jako o wejściu na drogę w głąb siebie, przez siebie, i wreszcie wyjście z siebie. Twoje "ja" to coś, co musisz porzucić przede wszystkim, kiedy wkraczasz do INIPI.

Wchodzimy przez drzwi z odchyloną klapą, skręcając natychmiast w lewo i przesuwając się zgodnie z ruchem wskazówek zegara wewnątrz szałasu, aż kazdy z nas zajmie swoje miejsce na gołej, wygładzonej ziemi. Ten, kto danego dnia został wybrany, by wylewał wodę na rozgrzane do czerwoności kamienie i tworzył parę, wchodzi jako pierwszy, obchodzi owalny szałas i siada przy Henry'm, który czeka już na swoim miejscu na prawo od otwartych wciąż drzwi, przygotowując obrzędowe przedmioty. W szałasie jest jeszcze chłodno; centralny otwór jest jeszcze pusty. Rozgrzane do czerwoności kamienie zostaną przyniesione przez strażnika ognia z zewnętrznego ogniska później, a każdy ze świecących kamieni zostanie delikatnie ułożony przy pomocy widełek z jelenich rogów. Pierwsze siedem przynoszone jest pojedynczo - po jednym dla czterech świętych kierunków, matki Ziemi, Ludzi i Wakan Tanki. Później wnosi się więcej kamieni, w zależności od tego, jak wysoką temperaturę chce uzyskać Henry.Ale nawet zanim jeszcze wniesie się kamienie, ciepło ciał dwudziestu mężczyzn szybko ogrzewa powietrze w szałasie do znośnej temperatury.

Na zewnątrz pozostaje strażnik wejścia, który zamknie i otworzy drzwi czterokrotnie, czyli przez cztery "rundy" - jak to nazywamy - dwu lub trzygodzinnej ceremonii.

Następnie modlimy się i "ofiarowujemy myśli" jak nazywa to Henry, usiłując skupić nasze umysły w jeden umysł. Podajemy sobie w kręgu szałwię; kazdy bierze odrobinę i albo żuje ją, albo wciera we włosy. Potem podaje się orle pióra, by każdy mógł poczuć ich energię. Klapa jest wciąż otwarta, pierwsze siedem kamieni wnoszone jest na rogach i umieszczane w centralnym otworze u naszych kolan. Ofiarowujemy kamieniom cedr, by oczyścić powietrze i przegnać wszelkie złe myśli. Wtedy Henry prosi o wodę, wnosi się wiadro i stawia wewnątrz na środku wejścia. Cedr składany w ofierze na rozgrzane kamienie syczy i wypełnia powietrze kojącym zapachem. Wtedy Henry spryskuje cedr na kamienie i czterokrotnie błogosławi wodę.

Teraz polewacz bierze należącą do Henry'ego łyżkę z bizoniego rogu, napełnia ją wodą i wylewa ją na kamienie. Wtedy zamyka się drzwi i... Tylko dotąd mogę was doprowadzić. Reszta, jak mówi mi Henry, nie może być opowiadana. Może być doświadczana, ale nie przekazywana słowami.

Mogę tylko powiedzieć, że czterokrotnie otwiera się i zamyka drzwi, czterokrotnie wylewa się wodę z bizoniego rogu na gorące kamienie, czterokrotnie gorąca para eksploduje i otacza nas... ale NIC WIĘCEJ! "Nie rozwodź się nad tym, co się dzieje, żadnych szczegółów z tego, co ci się tam przydarzyło!", naciska Henry.

I szanuję to. Mam nadzieję, że wy też to uszanujecie. Pewnie i tak powiedziałem już zbyt wiele, ale Henry przejrzy moje notatki i dopilnuje, by to co powinno pozostać niewypowiedziane, takim pozostało. Ten warunek jest i dla waszego dobra, i dla mojego. Mówienie o tym, co dzieje się ze mną w INIPI byłoby jak dawanie wam lekarstwa przeznaczonego dla mnie. Byłoby bezcelowe, nawet szkodliwe - i dla was i dla mnie.

Dosyć powiedziano. Mitakuye Oyasin.

Po czwartej rundzie i końcowych modlitwach drzwi do INIPI otwierają się po raz ostatni i wychodzimy tak samo, jak weszliśmy. Mroźne powietrze uderza mnie jak mocny policzek, niemal cofając mnie do środka. Ale jest wspaniale. Z boku stoi prysznic z zimną wodą, którym raczę się, trzęsąc się jednocześnie z zimna, przez chwilę, zmywając z siebie pot i nacierając. Po upalnym szałasie potu to coś niewiarygodnie ożywczego. Wydaje się, że moje ciało odżywa. Mógłbym przysiąc, że świecę, tak wspaniale się czuję. Odrodziłem się!

Na zewnątrz tworzymy krąg, zapalamy fajki i raz jeszcze "składamy myśli". Wszystko to jest bardzo intymne, bardzo poruszające. Po złożeniu do ognia kolejnej porcji szałwii i słodkiej trawy opróżniamy swoje fajki, ubieramy się i dzielimy się pożywieniem, które przygotował nam kucharz. Ale teraz wszystkim błyszczą się oczy, wszyscy uśmiechają się, śmieją i żartują. To naprawdę wspaniały czas.. To szczęśliwa i święta chwila. Nie znosimy, gdy się kończy. Ale wkrótce kapelan pojawia się przy bramie i strażnik szczeka: "Czas minął. Przygotować się do apelu o szesnastej!" To natychmiast niszczy magię i chwilę później jesteśmy już w drodze przez trzy wykrywacze metalu na blok, z powrotem w zwykłym świecie. Znowu w Leavenworth po siedmiu godzinach błogosławionej wolności. A ci straznicy na wieżyczkach nawet nie zorientowali się, że uciekliśmy!

 

Przełożył Marek Nowocień

Ząbkowice Śl., 11.05.2001 (w trakcie szałasu potu z Jamesem Robideau w Gołuchowie)