["Tawacin" nr 65 (1/2004)]
Andrzej J.R. Wala
Głos z Scheyechbi (4)
Alex Dziubiński z australijskiego Sydney jest żarliwym polskim patriotą, przejął się bowiem do głębi kampanią Aborygenów na rzecz zmiany nazwy Góry Kościuszki (Mount Kosciusko) w Nowej Południowej Walii. Najwyższy szczyt Australii (2228 m) został tak ochrzczony w 1840 roku, po wdrapaniu się nań Pawła Strzeleckiego, polskiego geologa i podróżnika. Strzelecki uczynił rzewnie i patriotycznie, tyle że bez oglądania się na opinię tzw. dzikusów, to jest pierwotnych mieszkańców tych okolic. Ale kto by tam w jego czasach przejmował się podobnymi głupstwami. Nasz podróżnik dumnie reprezentował podbity przez Paskiewicza naród polski, ale nie kojarzył sytuacji tubylców Australii z losem swych rodaków. Bo jakże by to porównywać światły, cywilizowany naród katolicki do bandy czarniawych, brzydkich animistów i nomadów, na dodatek żyjących wciąż jeszcze w epoce kamienia łupanego!
Sądzę, że mimo upływu 160 lat, Alex Dziubiński myśli kategoriami białych zdobywców świata. Nie przychodzi mu do głowy, że współczesne prawo międzynarodowe nie akceptuje wejścia w posiadanie ziemi na drodze podboju, a Aborygeni australijscy, korzystając z tej humanitarnej reformy porządków międzyludzkich, odzyskują zaledwie część swych naturalnych uprawnień, stojąc wciąż wobec praktycznie trudnych do obalenia “faktów dokonanych”.
Tadeusz Kościuszko jest bez wątpienia naszym bohaterem narodowym, postacią, której składamy hołd za heroiczne próby ratowania niepodległości upadającej nam ojczyzny. Dla białych Amerykanów jest bohaterskim wolontariuszem, narażającym swe życie dla sprawy niezawisłego ich bytu. Dla czarnych obywateli Stanów mógłby być przykładem poczciwego, czułego na nędzę niewolników “białasa”, gdyby tylko powszechnie chcieli o tym wiedzieć. Dla amerykańskich tubylców jest facetem, który przyczynił się do upadku kolonialnych rządów angielskich, znacznie łagodniejszych wobec Indian niż drapieżne nowe państwo, wydające im bezwzględną, ludobójczą wojnę. Tak więc przegląd zasług naszego Tadeusza Andrzeja Bonawentury daje nam obrazek, mimo wszystko, odrobin
kę ambiwalentny, tym bardziej, że trudno sobie wyobrazić, żeby kiedykolwiek przyszło mu do głowy spieszyć za ocean, by wspierać na przykład Tecumseha!Wracając do “polskiej góry”, to Góra Kościuszki w Australii nie znaczy nic poza patriotyczną fanaberią Strzeleckiego. Toteż nie poprę wysiłków pana Dziubińskiego w utrzymaniu tej nazwy. Uważam, że sięgnięcie do starego, tubylczego imienia góry jest moralnie całkowicie uzasadnione, choć nie odda Aborygenom ani sprawiedliwości, ani satysfakcji za krwawą epokę f
izycznego i kulturowego wyniszczania.Wiem, że naszego rodaka z Sydney cieszy polska nazwa australijskiego szczytu, bo rozsławia (?) postać Kościuszki i pośrednio — jak się panu Dziubińskiemu imaginuje — Polaków w Australii. Ale to w wymiarze ogólnoludzkim ma bardzo wątłe znaczenie. Mnie na przykład — choć według nieco innych pryncypiów i wartości — napawa cichą dumą projekt pomnika Szalonego Konia Korczaka–Ziółkowskiego, lecz gdyby Indianie uznali, że poza hołdem dla ich bohatera, jest to jednak spóźniony
gest i niepotrzebne psucie góry, to zgodzę się z nimi. Bo ostatecznie można to odczytać jako desperacką próbę naprawiania naszego “ogólnobiałego” image na zasadzie: nasi ojcowie mordowali Indian, to my tym pomordowanym postawimy za to pomniki i będzie kwita! — Nie, nie będzie!Przeraża mnie płaska, bezmyślna, nacjonalistyczna interpretacja znaczenia polskości. Operowanie samymi symbolami, sprowadzanie naszego umiłowania polskości do... fetyszyzmu. Odbijanie się w górę po trampolinie pogardy wobec tzw. “bambusów” i innych “kolorowych”. Leczenie swego wschodnioeuropejskiego kompleksu niedowartościowania przy pomocy Bogu ducha winnego Kościuszki, co to do Australii ni przyszył ni przyłatał!
Smuci mnie, że anons pana Alexa wzywający do walki z roszczeniami tubylców za pomocą internetowej witryny www.odkrywcy.com ukazał się w biuletynie Polonijnego Klubu Podróżnika (nr 37, luty–marzec 2004). Tym sposobem, skądinąd zasłużona dla poznania świata, organizacja naszego znakomitego odkrywcy, Jerzego Majcherczyka, podąża dalej utartym szlakiem ślepawego etnocentryzmu. Szkoda.
Andrzej J.R.Wala jest historykiem i dziennikarzem, absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego. Od 1972 roku mieszka w USA. Jest m.in. założycielem (w 1976 roku) i dyrektorem (od 1985 roku) Polsko-Amerykańskiego Towarzystwa Etnograficznego im. Bronisława Malinowskiego w Atlantic City, NJ oraz członkiem redakcji wydawanego w Polsce (od 1985) Pisma Przyjaciół Indian "Tawacin"