Nie tylko o Gołuchowie

Cześć polskich indianistów, którym nie dość dorocznych zlotów oraz innych letnich okazji do spotkań, wakacyjnego wypoczynku w cieniu tipi i publicznego pochwalenia się własnymi zainteresowaniami, od 1998 roku spotyka się w ostatni weekend sierpnia na kempingu w Gołuchowie koło Kalisza. Przypadający na przełom stuleci krótki okres świetności tzw. “Gołuchowskiej Fiesty” należy już co prawda do przeszłości, ale i w tym roku, z nie do końca oczywistych przyczyn, pojawiła się tam spontanicznie skrzyknięta spora grupka miłośników klimatów indianistycznych i gołuchowskich zarazem.

Klimat ten współtworzą atrakcyjne turystycznie okolice gołuchowskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji (sztuczne jezioro z piaszczystą plażą, mieszany las kryjący olbrzymi głaz narzutowy, pełen egzotycznych roślin park z pięknym zamkiem i muzeum leśnictwa, zagroda rzadko spotykanych żubrów i danieli, wreszcie – sam kemping z bogatym zapleczem). Ale o atrakcyjności fiest w Gołuchowie w minionych latach decydowali głównie ludzie, zachęcani przez Marka Cichomskiego i jego kaliskich przyjaciół i współpracowników do utworzenia tam raz w roku weekendowej “indiańskiej wioski”.

W ciągu kilku lat przewinęła się przez to specyficzne miejsce większość znanych grup i indywidualności PRPI, oferując współmieszkańcom i mile tam witanym “nieindiańskim” gościom wszystko, co mieli najlepszego. Wioska kwitła wieloma trudnymi do spamiętania pomysłami i spontanicznymi okołoindiańskimi działaniami – edukacyjnymi, artystycznymi, wspierającymi, sportowymi, handlowymi oraz – jakże by inaczej – towarzyskimi. Ich ilości i różnorodności nie powstydziłby się niejeden tygodniowy Zlot PRPI – a gołuchowskie fiesty niejednemu z weteranów Ruchu przypominały swą niewymuszoną spontanicznością i bezpretensjonalną otwartością owe pierwsze, na poły już legendarne, zloty ich młodości.

Jak każda tego typu formuła, tak i ta zużyła się po kilku latach, a jej wypalające się z czasem filary nie znalazły gotowych do podtrzymywania tej – młodej wciąż, lecz przecież wartościowej – tradycji naśladowców. Stąd nieco skromniejszy w ostatnich 2-3 latach wymiar i nieformalny już tylko charakter gołuchowskich spotkań, a także - mniejsza liczba oraz słabsza jakby pomysłowość i aktywność większości ich uczestników.

Mimo to, blisko trzydziestoosobowa tym razem grupa indianistów, obozująca w Gołuchowie od czwartku do poniedziałku, rozbiła w tym roku cztery tipi i dwa razy tyle namiotów. Z inicjatywy ucieszonego tą kolejną sierpniową inicjatywą oddolną “Cichomka” zgromadzono szybko stosowną ilość drewna na dłuższe już i chłodniejsze pod koniec lata wieczory i postanowiono możliwie aktywnie wykorzystać ostatni dla większości obecnych wspólny wakacyjny weekend.

Były więc dzienne i nocne spacery nad wyschłe chwilowo (niestety) jezioro i wspólna, pełna śmiechów i śpiewów wyprawa do parku krajobrazowego, połączona wyjątkowo ze zwiedzaniem zamku Izabelli Czartoryskiej (bezpłatnie!) i tradycyjnie - z wizytą u żubrów. Było wieczorne przesiadywanie przy nie-całkiem-centralnym-i-świętym ognisku, wizyty w pustawym barze (na życzenie - z indiańską muzyką!) i beztroskie godziny w szczególnie swojskim i sympatycznym (choć bezalkoholowym) tipi Kruka.

Były wspomnienia z niedawnego Zlotu PRPI w Sypniewie i koncertu Blackfire w Pradze, i zbieranie podpisów pod, otrzymaną od zaangażowanych nie tylko muzycznie Nawahów, petycją w sprawie zanieczyszczenia świętych dla nich Czarnych Wzgórz sztucznym śniegiem ze ścieków (czyli “gównianego interesu”, jak to lapidarnie określał Blue). Było zbieranie życzeń na 60. urodziny Leonarda Peltiera i – w nielicznych przerwach między wspólnymi posiłkami - zbiorowe tworzenie nie całkiem już poważnego “Kodeksu Indianisty”. Były: tradycyjna już – “kaszka Staszka”, wielogodzinne “zmiękczanie” kukurydzy i degustacja kolejnej już (po zlotowej uczcie u Wilka) odmiany - kanadyjskiego tym razem - syropu klonowego.

Było radosne zdobywanie górującego nad okolicą “diabelskiego” głazu narzutowego, a zaraz potem – pełne refleksji i skupienia chwile w Kręgu Obecnych i Nieobecnych. Naszej zadumie i modlitwie towarzyszyły – świadczące o tym, iż jesteśmy czymś więcej, niż grupką przypadkowych miłośników Indian – Zawiniątko Ruchu powstałe dzięki gestowi zaprzyjaźnionego Lakoty, fajka ofiarowana przez gościa z narodu Czarnych Stóp, tytoń od litewskich indianistów i świeża szałwia od Ewy.

Nie zabrakło typowych dla naszych gołuchowskich spotkań zwycięstw i porażek – tak sportowych (wynik meczu w piłkę siatkową, rozegranego piłką nożną utonął - z braku wody - w ciemnościach), jak i sercowych (również ginących zwykle w mroku nocy). Nie zabrakło wreszcie muzyczno-tanecznych wieczorów “do upadłego” (w tym pogo przy składance hitów – jakże by inaczej! – nawajskiego Blackfire i czeskiego Gaia Mesiah oraz, budzącego spore zdumienie otoczenia, spontanicznego mini powwow przy wtórze klasyków z Black Lodge Singers).

Otwarty charakter kempingu w Gołuchowie, którego część adaptujemy od paru lat na “indiańską wioskę”, sprzyja wielu kontaktom z – nie zawsze cenzuralnym – otoczeniem. W tym roku zaowocowało to, niestety, nie tylko wymianą kulturową czy obserwacjami socjologicznymi, ale i koniecznością zszycia rozdartego przez pijanego intruza tipi i ignorowania niemile widzianej – lecz przelotnej na szczęście – wizyty gościa z Klonowej.

Choć nawet w tej, niewielkiej w końcu, indianistycznej społeczności dało się z czasem zauważyć podgrupy (a paru wynajmujących domek znajomych jakoś nie zintegrowało się z naszą “wioską” do końca), to można było odnieść wrażenie, iż jednak dobrze nam było tam razem, a nieuchronne pożegnania były dla większości fiestowiczów jedynie pretekstem do umówienia się na kolejne – oby niezbyt odległe - spotkanie. To – gołuchowskie – które dla mnie rozpoczęło się powitaniem Igi i Arka we Wrocławiu, a zakończyło się dopiero w Poznaniu, po rozstaniu ze Staszkiem i Anią, w mej pamięci pozostaje żywe i cenne.

I jeszcze jedno spostrzeżenie – i propozycja zarazem. Znaczną część tegorocznych gości gołuchowskiej fiesty stanowili – będący właściwie u siebie – indianiści z Wielkopolski. Jakby zaskoczeni nieco tym faktem, nie potrafili wykorzystać potencjału tkwiącego w sumie indywidualnych możliwości i umiejętności (podobnie zresztą, jak przy okazji niedoszłego zlotowego spotkania poznaniaków – w większości tam nieobecnych, niedoinformowanych, niezdecydowanych lub wręcz niezainteresowanych możliwością zwykłego choćby zebrania się, nie mówiąc już o podjęciu jakiejkolwiek współpracy).

Wiadomo, że sąsiedzi nie zawsze muszą być przyjaciółmi, ale sąsiadów znać wypada i z dobrego sąsiedztwa warto korzystać. Biorąc pod uwagę znaczną liczbę i takiż indywidualny potencjał wielkopolskich indianistów, liczne, atrakcyjne i różnorodne miejsca ewentualnych spotkań (zarówno w miastach, jak i poza nimi) oraz możliwości współpracy z poznańskimi uczelniami i muzeami, można by oczekiwać iż będzie to region szczególnie aktywny i bogaty w wartościowe indianistyczne wydarzenia. Korzystne położenie Wielkopolski w centrum kraju, nieodległa granica zachodnia oraz otwarta na współpracę redakcja “Tawacinu” tylko możliwości te poszerzają. Dziwi więc trudność, z jaką nie od dziś przychodzi poznaniakom... poznanie się. Dlatego – i tu propozycja dla bliskich memu sercu Wielkopolan - może dobrze by było, gdyby poszukujące właśnie nowej, świeżej formuły spotkania w Gołuchowie stały się z czasem dla innych przykładem owocnych spotkań i działań regionalnych – i to nie tylko dla własnej, równie niestety ulotnej jak lato, satysfakcji.

Marek Nowocień