Trudne losy wielkich wodzów

czyli rzecz o Szalonym Koniu, Kościuszce i naszym stosunku do świata i historii

 

Amerykańskich Indian i australijskich Aborygenów łączy więcej, niż wskazywałby na to globus. Łączy ich pierwszeństwo w zamieszkaniu całych kontynentów na tysiąclecia przed "odkryciem" ich przez europejskich podróżników, dramatyczna historia kolonizacji i chrystianizacji, gwałtowność cywilizacyjnych i kulturowych przemian wymuszanych siłą przez nowych sąsiadów oraz bagaż szczególnych problemów społecznych i gospodarczych znanych wszystkim ubogim społecznościom okresu transformacji. Łączy też status marginalizowanych przez wieki mniejszości etnicznych, coraz głośniej występujących się o swoje prawa i z trudem dobijających się o należne im miejsce "pierwszych wśród równych" w wielorasowym i wielokulturowym tyglu narodów tworzących współcześnie USA i Australię. Dziś bardziej niż kiedykolwiek łączą je też starania o ukazanie światu całej prawdy o czarnych kartach kolonialnej przeszłości, zachowanie własnej tożsamości i uchronienie resztek swych tradycji przed wszechobecną macdonaldyzacją, zafałszowaniem w barwach New Age lub ostateczną zagładą. Łączy wreszcie zauważalny wciąż brak zrozumienia dla ich dziedzictwa i dążeń ze strony wielu z nas, Europejczyków - i tych ze światowego, wydawałoby się, Paryża i tych z otwierającej się ponoć na świat Warszawy.

Liczne media, od "Gazety Wyborczej" (22.10.2004) po "Panoramę" w TVP2, obiegła ostatnio wieść o zwróceniu się przez potomków wodza Siuksów Crazy Horse'a (Szalonego Konia) do paryskiego kabaretu "Crazy Horse" z apelem o zmianę nazwy. Jak się dowiedzieliśmy, zdaniem potomkini wuja Tashunka Witko (dla Amerykanów - Crazy Horse'a), która podpisała się pod listem, paryskie show w wykonaniu dziewcząt w skąpych, pseudoindiańskich strojach obraża pamięć wielkiego wojownika Lakotów, zwanych nieprecyzyjnie i nieco obraźliwie Siuksami. Z kolei 53-letni "poseł" Alfred Red Cloud - potomek innego z wodzów - powiedział na konferencji prasowej w stolicy Francji, iż Lakoci chcą jedynie zmiany nazwy kabaretu, a jeżeli ich prośba nie poskutkuje, to gotowi są wystąpić nawet na drogę sądową.

Nikogo nie zdziwi zapewne, że większość mediów potraktowała to doniesienie jako swego rodzaju kabaretowe kuriozum i dowód na postępy globalizacji. Oto Siuksowie z rezerwatu gdzieś tam na końcu świata (to oni jeszcze żyją?!) dowiedzieli się - "z telewizji" (jak nie omieszkała zaznaczyć telewizja) - o istnieniu czegoś takiego jak kabaret. Śmieszni ci Indianie - można wyczytać między wierszami. Zamiast przyjąć, jak zapewne czyni to większość gości słynnego kabaretu, iż nazwa "Szalony Koń" zapowiada, szaloną, odjazdową zabawę - w dodatku z poprawnymi politycznie elementami indiańskiego folkloru - lub że popularyzuje w Paryżu imię mało znanego poza USA XIX-wiecznego "czerwonoskórego Kościuszki", Indianie uznali istnienie europejskiego "Crazy Horse'a" za bulwersujące. A nawet, proszę Państwa, protestują! I wciąż straszą - jak nie wejściem na ścieżkę wojenną, to na drogę sądową. Pewnie, biedacy, dopiero od niedawna mają telewizory, świata nie znają i nigdy nawet nie widzieli porządnego show…

Raczej niewielu z nas przypomniało sobie przy tej okazji o rewiach z Dzikiego Zachodu, które przed ponad stu laty zadziwiały Paryż i inne miasta Europy (w tym Kraków) popisami Indian i kowbojów, strzelców i artystów (na szczęście ta sama TVP2 przypomniała ostatnio znany film Roberta Altmana z 1976 roku "Buffalo Bill i Indianie", ukazujący jedną z takich rewii). Autentyczne indiańskie show w Paryżu mają więc tradycję długą i starszą bodaj od tamtejszego "Crazy Horse'a". A jeśli ktoś choć raz miał okazję zobaczyć na żywo któregoś z licznie odwiedzających Europę współczesnych indiańskich artystów to wie, że kultury etniczne to licząca się konkurencja dla niejednego kabaretu (w naszym kraju zespół profesjonalnych tancerzy i pieśniarzy "Great American Indian Dancers" gościł kiedyś na wrocławskim festiwalu Vratislavia Cantans, tradycyjni Indianie z plemienia Czarnych Stóp i ich polscy przyjaciele-indianiści grali, śpiewali i tańczyli wspólnie dla 100 tys. ludzi na ubiegłorocznym Festynie Archeologicznym w Biskupinie, a stworzone przez Indian barwne festiwale pow-wow można obejrzeć w różnych miejscach Polski co kwartał - najbliższy 13-14 listopada w Katowicach).

Równie mało osób w Polsce zdaje sobie sprawę z tego, że podobne protesty Indian - a także australijskich Aborygenów i innych ludów tubylczych świata - nie należą wcale do rzadkości. Tyle, że siłą rzeczy częściej niż Europy - dotyczą one takich krajów, jak USA, gdzie broniący dobrego imienia swego wielkiego przodka Lakoci wygrali na przykład niedawno proces z amerykańskim browarem produkującym piwo o tej samej kontrowersyjnej dla Indian nazwie. Coraz poważniej traktowane są w USA skargi tubylczych organizacji na obraźliwe dla wielu Indian (i nie tylko) karykaturalne maskotki i loga niektórych amerykańskich klubów sportowych i szkół, z map znikają nazwy geograficzne zawierające nieprzyzwoite w swym pierwotnym znaczeniu słowo "squaw", a pojawiają się nazwy upamiętniające np. Lori Piestewa, Indiankę Hopi - pierwszą Amerykankę poległą podczas wojny w Iraku.

Organizacja Narodów Zjednoczonych zakończyła właśnie skromne obchody Dekady Ludów Tubylczych, mającej uświadomić międzynarodowej społeczności obecność i dążenia liczącej blisko miliard ludzi zbiorowości tubylczych plemion i grup ze wszystkich kontynentów o tradycjach starszych od większości współczesnych państw. Trudno ocenić, jak wielu z nas, kulturalnych Europejczyków dumnych ze swoich polskich korzeni, jest w stanie uznać opinie, emocje i pretensje Indian, Aborygenów, Zulusów, Ainów, Czukczów czy Lapończyków za uzasadnione, czy wręcz oczywiste. Można się niestety spodziewać, że - inaczej niż u nich - w kraju wódki "Chopin", papierosów "Sobieskie" i papieskich kremówek takie karykaturalne, pozbawione kontekstu lub wręcz groteskowe odniesienia do narodowych bohaterów i symboli - uznawane zresztą za równie dobre chwyty marketingowe, jak ciasteczka "mafijne" - bulwersują i denerwują raczej niewielu.

Większości z naszych rodaków - a pewnie i bliskich nam Francuzów też - Indianie wciąż kojarzą się głównie z szalonymi tańcami i dzikimi okrzykami rodem z westernów i kabaretów lub ze szlachetnym, lecz mocno już niedzisiejszym Winnetou (w filmie granym wszak przez Francuza). Tymczasem to właśnie od ludów tradycyjnych - takich jak tubylczy Amerykanie i australijscy Aborygeni - pamiętających i szanujących swoją przeszłość, kulturę i bohaterów na przekór zagrożeniom i pokusom zaborczej, często niszczycielskiej i ośmieszającej euroamerykańskiej cywilizacji i popkultury - moglibyśmy się sporo nauczyć. Także tego, jak - choćby dzięki dostępowi do Internetu (powszechniejszemu w indiańskich szkołach, niż w Polsce), czy zaangażowaniu rodziców i dziadków w przekazywanie młodemu pokoleniu tradycji i języka przodków - być nie tylko obserwatorem, ale i aktywnym uczestnikiem wydarzeń w różnych częściach świata, nie tracąc jednocześnie szacunku dla własnych tradycji. A także, jak wykorzystywać dorobek przeszłości i technikę XXI wieku do edukowania młodzieży, zwalczania społecznych patologii oraz budowania własnego wizerunku i szacunku w świecie.

Gdybyśmy z większym zrozumieniem i uznaniem podchodzili nie tylko do własnych, ale i do cudzych tradycji, być może coraz częstsze wystąpienia pokrzywdzonych i urażonych społeczności świata budziłyby mniejsze zdziwienie. Być może inaczej też biegłaby wtedy delikatna granica miedzy szczytnym patriotyzmem i własną dumą narodową a tolerancją i szacunkiem dla patriotycznych tradycji, dumy i aspiracji innych narodów. Tymczasem ostatnio marszałek Senatu RP Longin Pastusiak zwrócił się do marszałka Senatu Australii z apelem o zachowanie dotychczasowej nazwy najwyższego szczytu Australii - Góry Kościuszki (Mt Kosciuszko), nazwanej tak w XIX wieku przez polskiego podróżnika i badacza Edmunda Strzeleckiego. Zmiany obcej im nazwy góry, przypominającej okres brutalnej kolonizacji kontynentu i czasy odmawiania tubylcom prawa do kształtowania przyszłości ich kraju, domagają się od dawna m.in. przedstawiciele australijskich Aborygenów. Cóż za paradoks - powiemy. Kościuszko symbolem kolonialnego ucisku? A jednak - bo trudno wymawialne nazwisko abstrakcyjnego dla Aborygenów (podobnie jak dla większości Australijczyków) bohatera Polski i Ameryki tam kojarzy się z ciemnymi kartami historii oraz czekającymi na naprawę błędami przeszłości. A do najwyższego szczytu ich ojczyzny nasz bohater spod Racławic pasuje jak pięść do nosa.

Jak większość Polaków z maturą znam dobrze zasługi Kościuszki i Strzeleckiego dla mojego narodu i jestem dumny z ich osiągnięć w świecie. Obawiam się, że na australijskich antypodach jest jednak inaczej - mimo Kościuszki na szczycie. Mam nadzieję, co więcej - oczekuję - że dyplomaci mojego kraju, przy wsparciu chlubiącej się wielkimi przodkami australijskiej Polonii i co światlejszych Australijczyków (Aborygenów nie wyłączając), znajdą odpowiedni sposób na upamiętnienie osiągnięć zasłużonego dla tego odległego kontynentu polskiego geografa i badacza, a także w stosownych czasach i miejscach czcić będą pamięć i nazwisko polskiego generała-patrioty. Wierzę jednak, że są lepsze sposoby, niż upieranie się przy zachowywaniu kolonialnego reliktu, jakim w czasach przywracania dawnych aborygeńskich nazw niektórym obiektom geograficznym Australii staje się Mt Kosciuszko.

Przykład nieżyjącego już Korczaka Ziółkowskiego, amerykańskiego rzeźbiarza polskiego pochodzenia, który w górach Dakoty Południowej zapoczątkował kontynuowaną przez jego rodzinę budowę gigantycznego pomnika Crazy Horse'a, wskazuje, iż ludzie z odpowiednią wizją i wrażliwością mogą przełamywać stereotypy i działać na rzecz zbliżenia nawet odległych geograficznie społeczności. Pomimo naturalnych dla tak wielkiego i pionierskiego przedsięwzięcia kontrowersji, pomnik Szalonego Konia oraz powstające u jego stóp indiańskie centrum kulturalne i oświatowe pozostaje pozytywnym przykładem działań, które zbliżają i łączą, miast dzielić i - próbując wywyższać nas samych - poniżają innych. Liczne wizyty Polaków w Centrum Szalonego Konia w Czarnych Górach, pomnik "lakockiego Kościuszki" stojący w Muzeum - Pracowni Arkadego Fiedlera w podpoznańskim Puszczykówku, a także setki młodych ludzi przyjeżdżających na doroczne letnie zloty Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian pokazują dobitnie, iż są to idee bliskie wielu naszym rodakom, niezależnie od wieku, korzeni i miejsca zamieszkania.

Dlatego mam nadzieję, że stać nas na sensowniejsze, choć może wymagające nieco więcej zachodu, działania w celu upamiętnienia zasług Edmunda Strzeleckiego, niż mało dyplomatyczna obrona jednej nazwy z minionej epoki. I chciałbym wierzyć, że tak polscy parlamentarzyści, jak i australijska Polonia są w stanie pójść w ślady Korczaka Ziółkowskiego i przyczynić się do tego, by najwyższa góra Australii stała się bardziej uniwersalnym symbolem tak pożądanego w wielu regionach świata szacunku dla lokalnych tradycji i zrozumienia między narodami. Kiedy nie tak dawno temu słynnemu masywowi Ayers Rock w centralnej Australii przywracano tubylczą nazwę Uluru, także nie brakowało głosów sprzeciwu. Mówiono o terrorze mniejszości, przekreślaniu historii i zbędnych kosztach całej operacji. Wieszczono, że zmiana znanej w świecie nazwy nie przyjmie się przez długie lata. Dziś głosy obrońców tamtego australijskiego Stalinogrodu umilkły, a większe niż kiedykolwiek tłumy turystów ściągają pod Uluru, gdzie tubylczy przewodnicy oprowadzają ich po liczących tysiące lat ścieżkach, opowiadając o historii i znaczeniu miejsca, dla którego nazwa Ayers Rock to tylko epizod w długiej historii wieloetnicznego narodu. Ten naród, jak każdy, zasługuje na własne nazwy dla swoich symboli.

Nasz patriotyzm nie zwalnia nas od empatii i poszanowania patriotycznych uczuć innych narodów. Co więcej, jeśli ma być realną, żywą wartością, a nie skostniałym zbiorem pustych słów i pompatycznych gestów, winien dorastać do swoich czasów. Jeśli i my im spotkamy, to w tych nowych czasach jeszcze długo będziemy mieli prawo chlubić się tradycjami polskiej tolerancji i walki "za wolność naszą i waszą". Ale Strzelecki (i Pastusiak) wciskający na siłę Kościuszkę Aborygenom to przykład wrażliwości z czasów Winnetou i na poziomie paryskiego kabaretu. Do obrony ostatniego szańca daleko - w kraju, za który walczył, USA, Kościuszko doczekał się nie tylko licznych pomników, ale także własnego miasta, hrabstwa, a nawet wyspy na Alasce. Imię zasłużonego dla geografii Australii Strzeleckiego nosi tam kilka różnych gór, okresowa rzeka i największy park narodowy. W obu przypadkach to niemało, jak na postaci z dalekich stron, nawet wybitne.

Czy Kościuszko musi być górą? By być w zgodnie z wartościami, którym hołdowali nasi wielcy przodkowie czasem nie wystarczy upierać się przy wyższości własnych idoli i zabiegać o utrzymanie status quo. Przeciwnie - by być lepiej rozumianym, trzeba też lepiej rozumieć innych. Być może Paryż zyskałby jeszcze na światowości, gdyby wysłuchał Indian i postawił na innego konia. My także moglibyśmy zyskać przyjaciół w innych krajach, pozwalając im nazywać rzeczy jak chcą. A nasza narodowa duma nie ucierpiałaby wiele, gdyby Kościuszko zstąpił ze zmurszałego piedestału egzotycznego szczytu i zadowolił się może nie tak światowym, ale za to dobrze przez nas samych zagospodarowanym Kopcem.

Marek Nowocień

(redaktor wydawanego od 1985 roku kwartalnego Pisma Przyjaciół Indian "Tawacin", członek Polskiego Stowarzyszenia Przyjaciół Indian, webmaster najpopularniejszego portalu polskich indianistów www.indianie.eco.pl, ekonomista, informatyk i animator kultury, obecnie bez pracy)