Zapach pączków...

Cudowny zapach kawy przygotowanej na ognisku przez ukochaną osobę, budził mnie co rano.
Równie dobrze jak kawa budziło mnie rano prażące Słońce.
Szczęśliwcy w tipi nie zrywali się wyrzucani z namiotu
tak jak my o siódmej rano :)
Mam nadzieję, że kiedyś ktoś nas do siebie przygarnie i będziemy po pracowitym roku wdzięcznie wylegiwać się do dziesiątej:)

Po kawce przychodził czas na śniadanko. Brak cienia powodował, iż jedyną niemalże ostoją była zlotowa faktoria, w której spokojnie konsumowaliśmy chleb z konserwą :)
Faktoria na zlocie nie była w tym roku szczególnie obleganym miejscem.
Zapewne z winy odległości i dość wygórowanych cen oraz niemożności poproszenia o wrzącą wodę (agregator był za słaby na gotowanie wody).
Za to można było wybrać się do "Kawiarni Pod Niedźwiadem" i uraczyć się gorącymi napojami w postaci kawki lub herbatki.
Furorę robiły też pączki smażone na naszych wygłodniałych oczach :D

Po śniadanku nadchodziła pora na uciekanie w cień. I tu główną rolę spełniały krzaczki nad Wartą.
Warta chłodziła przyjemnie, a płynąc na wysepkę można było nazbierać sobie muszelek oraz poszukać pozostałości ceramiki z XVIII wieku. Kilka znalezionych skarbów udało nam się przemycić do domu na pamiątkę. Ogólnie południe spędzaliśmy nad wodą.
Czasami wybieraliśmy się do miasteczka po zakupy. Ci, którym nie chciało się iść w upale na piechotę, do miasteczka dopływali rzeką. Rzeka niosła zapaleńców aż na drugą plażę w miasteczku. Wracając zawsze łapaliśmy życzliwą osobę z samochodem i nie trzeba było zdzierać mokasynów i podpiekać skóry i tak już brązowej od słońca.

Ruch pomiędzy namiotami i tipi zaczynał się koło godziny 18.
Upał nieco zelżał i można było rozprostować kości po dniu leniuchowania.
Tak jak wszystkich i nas zachwyciło Pow-Wow. Z zazdrością spoglądałam na tancerki Fancy bolejąc, iż nie wzięłam ze sobą stroju do tegoż tańca. Ale odbiliśmy to sobie w Round Dance.
Przez trzy dni masowaliśmy obolałe mięśnie :)

Właściwie z założenia pojechaliśmy na zlot leniuchować.
I wstrętnie leniuchowaliśmy zamiast zabrać się do pracy lub też brać czynny udział w zlotowych imprezkach. Ale po dwóch latach intensywnej opieki nad dzidziusiem należało się.
Ominął nas więc Bieg Apacki, Szałasy Potu, różnorakie spotkania i pogadanki.
Cieszę się jednak, iż udało się zdobyć dedykację od autora książki "Za ścianą wigwamu" Marka Hyjka...: "Topoli z życzeniem szczęścia na indiańskiej ścieżce" . Kiedy czytam te słowa widzę nas znowu przy głównym ogniu, tańczących i śpiewających razem.
Zabieram się za pracę. Oby przyszły rok przyniósł nam coś równie dobrego.
Oby nasz duch nadal trwał na drodze, kierując nasze kroki ku sobie.

Mitakuye oyas'in
Topola