o tym, jak stworzyliśmy rodzinę

 

 

Po długiej drodze z Pomorza (300 km!) dotarłam w końcu
z moja kumpelą, cudownie przemienioną w moja córę, do Gołuchowa.
Wprost frunęłam z plecakiem i śpiworkiem, żeby zobaczyć tipi
stojące pośród drzew, ognisko, wokół którego skupiają się
zadowoleni indianiści, poczuć dym, za którym tak tęskniłam od
czasów zlotu... Pani w recepcji pokierowała nas za jeden z
drewnianych domków, bo „wtedy zobaczymy”. No tak. Ale co?
Następny drewniany domek?!!! Lekko zdezorientowana pokręciłam
się pośród kilku innych domków (może pani była
niedoinformowana?...) i wtedy spostrzegłam człowieka siedzącego
przy kilku żarzących się Kawałkach Drewna, Które Kiedyś Były
Ogniskiem. Siedział sobie ów człowiek i z beznadziejnym wyrazem
twarzy, grzebał patykiem w dawnym ogniu. Tak, tak; to był nie
kto inny jak Marek Cichomski - dobry duch naszej fiesty. Jego

optymizm trochę przygasł po tych kilku godzinach bezowocnego
czekania na jakąś żywą duszę, ale na szczęście ja z Martą
miałyśmy świeżo naładowane akumulatorki, podparłyśmy Marka na
duchu i teraz już w trójkę (+ momentalnie nieprzytomni Darek)
oczekiwaliśmy na przybycie innych szczęśliwców, którym będzie
dane przeżyć te 4 dni w naszym towarzystwie
J.
I przybył Kruk z tepe... I przybyły Krakowiaki... Ja się trochę
podłamałam, bo ten, na którego czekałam, nie zjawił się: (i w
ten sposób stałam się beznamiotną i beztipną... Zbliżała się
noc, robiło się szarawo, Bluewinda nie było... Na szczęście
Marek nie zawiódł i przygarnął dwie sierotki do swojego namiotu
(Marku - chwała Ci za to!).
Kolejnego dnia zostałam wcielona do Kruczej
społeczności, a stało się to podczas wyprawy do cywilizacji. I
tu wypada wspomnieć o tym, jak Kruk chciał wysłać połowę
Gołuchowa na ostry dyżur, kiedy to spokojnym krokiem szedł do
sklepu ubrany w typowy strój indianisty (jakiż to musiał być
szok dla wszystkich obywateli płci obojga - wiek nieistotny). W
niewytłumaczalny i spontaniczny sposób stałam się mężatka owego
delikwenta, a Marta - naszą kochaną córeczką, która się wzięła
niewiadomo skąd.
Kolejne godziny dnia i nocy przychodziły i odchodziły,
czas płynął nieubłaganie szybko... W piątek zjawiła się Yegman -
krucza siostra - z Ada. Wieczorem dołączył Grześ i już cale tipi
prześmiewców było w komplecie. O Grzesiu wystarczy powiedzieć
tyle, że cały czas chodził narąbany
J, a gdy nie rąbał- to spał.
Mam nadzieje że ktoś, kto bardziej zna Grzesia, rozwinie jego
wątek w naszej gołuchowskiej epopei i uwypukli jego rolę w
fieście.
Urozmaicaliśmy sobie nasz pobyt wycieczkami w nieznane:
Wyprawa nr 1 do polodowcowego głazu, które moje oko geografa i
ręka geologa natychmiast chciało obadać z każdej strony, lecz
niestety, nie doszło do odłupania choćby najmniejszego
kawałeczka skały, mimo że przekonywałam o pięknie minerałów
ukrytych pod zwietrzałą warstwa (za mała siła perswazji -muszę
poćwiczyć na domownikach). Mieliśmy też przy okazji mały dramat;
ponieważ zejście z kamienia nie okazało się sprawą aż tak
prosta, o czym może zaświadczyć obtarty brzuch Marty, krwawiąca
ręka Staszka i akcja ratownicza Kruka.
Wyprawa nr 2 na żubry, kiedy to wywiązała się dyskusja
nad tym, jak to coroczne spotkania indianistów wpływają na
populację żubrów. Okazało się, że jak najbardziej na plus, gdyż
naszym oczom ukazały się trzy śliczne, całkiem nowe maleństwa.
Bodajże w sobotę rano zawiązało się nowe stowarzyszenie. A
wszystko dzięki Staszkowi, który nie bronił się, kiedy ja z
Marta i Ada brutalnie napadłyśmy jego miskę z przepyszna kaszką
manną i w wielkiej euforii zszamałyśmy calą jej zawartość.
Wszystko zostało uwiecznione na zdjęciach i oficjalnie
zatwierdzone pod nazwa Stowarzyszenia Dzierżycieli Łyżek.
Nie jestem w stanie opisać wszystkiego, co się działo... Ktoś się
może dziwić: co takiego mogło się zdarzyć przez niecałe 4 dni w
tak małym gronie? Niedowiarków zapraszam w przyszłym roku na VII
fiestę.
Na koniec chciałam jeszcze napisać o scenie, która
naprawdę ujęła mnie za serce. Przy pożegnaniu (nienawidzę ich,
więc chciałam żeby było szybkie - nie było... ), gdy siedziałam
w aucie i w tylnej szybie znikał mi obraz Ośrodka i drzew, tych
czterech dni, cały czas widziałam podniesioną rękę Kruka, który
machał mi na „do widzenia”. Gdy powiedziałam o tym Staszkowi,
on, z uśmiechem na ustach, powiedział mi tylko: „Tacy są właśnie
indiańscy mężczyźni."
To była dobra fiesta. I tęsknię za moja nowa rodziną.
Czekam. Jeszcze tylko 360 dni.