Będę pisała długo, nie zawsze przyjemnie, ale za to czasami złośliwie, więc drogi Czytelniku, już teraz zrezygnuj albo...jedziemy.
Wstążka szosy rozwijała się przed nami kilometr po kilometrze. Kolejni kierowcy, milczący lub gadatliwi, kolejne miasteczka, miasta...Gdyby nie ich życzliwość...Szczególnie tacy dwaj z Gniezna ;-) wielkie dzięki za śmiech i zabawę, wielkie dzięki za absolutna bezinteresowność. Kocham Gniezno!!!
O zmroku dobijamy do Oćwieka. Pierwsze powitania z przyjaciółmi i z tymi, którzy przyjaciółmi jeszcze nie są, ale może kiedyś będą. I ciasto Latiny, która do swego gościa mówiła po hiszpańsku i angielsku jednocześnie ;-)
Następne spotkanie z Gośćmi z Montany i Toddem z Południowej Dakoty. Zapakowana w prestoplastowy samochód myślę o moim Przyjacielu, o Bracie, który jest tam, po drugiej stronie oceanu i po raz kolejny zadaję sobie pytanie, dlaczego nie ma Go tu, razem z nami.
W dużej kuchni, idealnej do dużych spotkań widzę Huuskalutów, troszkę wolnych strzelców i Gości. Boję się. Trywialnie boję się. Tak bardzo mam ściśnięty tyłek, że witam się z każdym po kolei, byle nie z Nimi. Źródło wybucha nagle na sali i wszystko staje się łatwiejsze. Mogę podejść.
Richard. Słońce w Twarzy. To moja pierwsza myśl. Pogoda ducha i ciepełko. Elsie, jego żona, gdzieś tak troszkę z boku, cicha, obserwująca wszystko z uśmiechem sfinksa. Ale bardziej w sobie niż tu. Leon. Wchodzi bezszelestnie. Uważne oczy. To ten typek, który sprawdza. I mała Amorette. Koziołek;-) Tag ich zobaczyłam pierwszy raz.
Nie pamiętam, dlaczego wyszliśmy na zewnątrz budynku. Fajnie jest wskoczyć w ramiona Kruczemu Bratu, mojej ulubionej Kangitance. Fajnie jest mieć takiego brata. I Szymon z tym swoim spojrzeniem dziecka.
Ktoś siedzi na trawniku. To ten koleś z SD, Todd. Fajnie, zaraz z nim chwile pogadam, wrócę na moment na prerię. Siadam obok Cienia, bo koleś otoczony jest już wianuszkiem przyjaciół poznanych na Świętym Biegu i już wiem, że tego wieczora nie zobaczę prerii. Todd pije piwo. Prerii nie zobaczyłam ani nazajutrz ani żadnego innego dnia.
Zobaczyłam za to imprezę w SD. Nigdy nie widziałam party Rezerwacie, ale nasz drogi gość sprawił, że zobaczyłam.
· Nie obchodzi mnie, co ktoś robi ze swoją wątrobą.
· Nie obchodzi mnie, ile butelek potrzebuje, żeby zwalić się na glebę, albo żeby kompleksy nie trzymały tak mocno za czwórkę.
· Nie obchodzi mnie, czy ktoś ma świadomość tego, że na wszystko jest miejsce i czas.
· Nie obchodzi mnie, czy ktoś przedkłada butelkę nad bycie z ludźmi, czy nad tworzenie relacji, bo może wcale tego nie potrzebuje.
· Nie obchodzi mnie, jak ktoś reprezentuje swój naród.
Ale pozostaje taki jakiś niesmak...
ZIMNE KALKULACJE
Liczę, kombinuję, a tu, jak nie patrzeć, zadek z tyłu, muszę zapłacić za siebie i Adę 300 zł. po 15 zł za nockę. Żarcia nie liczę. Trochę drogo, jak dla mnie. Ciekawe, czy tylko jak dla mnie?
- Czemu was tak mało?- Pyta mnie osoba z plakietką organizatora.
Dobre pytanie. Ciekawe, czemu jest nas tak mało, zważywszy, że jest około setki tancerzy.
Wiele razy zadawałam sobie to pytanie przez te dziesięć dni.
Mam przed sobą Gazetkę Biskupińską, która głosi: „W tym roku do soboty odwiedziło festyn 69 115 osób.” Jak to więc mogło się stać, że jedna z dziewczyn, tancerka, w podobnej sytuacji do mojej, dostała krwotoku. Jak to się stało, że przy takich dochodach, zakładając tylko cenę ulgowego biletu, siedem zł, co daje łączną kwotę 483 805, kryłyśmy się po kiblach jak smarkule i waletowałysmy po pokojach ludzi, którzy dzielili się z nami wszystkim co mieli, a mieli znacznie mniej niż dochód z festynu. Ostatnie informacje mówią, że padł rekord i skansen odwiedziło 100000 gości. Rachunek jest prosty.
Nie jestem gwiazdą. Mogłam tu nie przyjeżdżać, powiedziała mi osoba z etykietką organizatora. Jestem tu z własnej woli. To prawda. Nie jestem gwiazdą, i nigdy nie miałam aż tak wybujałych ambicji, ale chyba miło było patrzeć, jak dziewczyny z Huuska Luta nie tańczą tylko we cztery, że czasem mogą posiedzieć w sklepiku, czy trywialnie skorzystać z toalety. Sądząc po ilości fotografii Ada też nie była raczej piątym kołem u wozu...Nie jestem gwiazdą i nie miałam oczekiwań finansowych, ale jestem człowiekiem, kiedy coś robię, daję z siebie wszystko. Miło by mi było, gdyby inni potraktowali mnie jak człowieka a nie jak narzędzie. Jestem z własnej woli? Niewątpliwie. Wiedziałam, wierzyłam, że mogę liczyć na ludzi, na przyjaciół i na tych, którzy przyjaciółmi jeszcze może nie są, ale wyryli już matrycę w moim sercu. Jechałam z radością i nadzieja na to spotkanie i nie rozczarowałam się. I wciąż pamiętam pierwsze spotkania z osobą z plakietką organizatora i to, jak miało być pięknie...Jakkolwiek dziękuję tej osobie, że miałyśmy w końcu gdzie spać i co jeść.
Dziękuje również wszystkim tym, którzy oddawali nam swoje łóżka, dzielili się żarciem i sercem i pamiętali. Nie wymienię ich tu z obawy, że lokalna baronessa, która wyszła ze wsi, ale wieś z niej nie wyszła i swoim zachowaniem wywoływała co najmniej niesmak zarówno u pań jak i u panów, nie zaczęła węszyć jak ogar i nie zrobiła nagonki, tym, którzy troszczyli się o mnie, moje dziecko i Beatę. I pewnie o kilku innych...
EXODUS
Noc na glebie w kuchni. Spokój cisza. Nie mogę spać. Słyszę rytmiczne oddechy. W końcu odpływam.
Pobudka nie jest miła, chociaż dzień zapowiada się pięknie. Dowiaduję się, że wyżarliśmy cały zapas jedzenia w lodówce. To prawda, Elsie zrobiła wczoraj jajecznicę a ja osobiście pomagałam jej robić sałatkę, ale nie zauważyłam, żeby ktoś to jadł, bo zdaje się, że wszystkim nam było głupio objadać naszych Gości. Ada nie zdążyła się nawet przebrać, jest w koszuli nocnej, wybiegamy w pośpiechu, ciągnąc za sobą cały nasz dobytek.
Noce w hoteliku. Walizka ze strojami jest tu... plecak u....a zielona torba w...I serce prawie mi staje z przerażenia, bo kiedy lokalna baronessa ze słomą w butach wpadnie do pokoju i zobaczy, że siedzimy, ludzie mogą mieć nieprzyjemności. A groźby baronessy są nie wiem czy bardziej straszne czy bardziej wulgarne. Z moimi nieudolnymi bluzgami, przy baronessie czuje się jak kocmołuch. A bluzgam jak trzech pijanych szewców. I myślałam, naiwna, że tylko Woje są lepsi ode mnie.
Woje! Baronessa pobiła nas wszystkich. Biada nam i hańba. Biada przyszłym gościom baronessy, która zakręca gorącą wodę, nie wiedzieć czy z chciwości czy ze zwykłej ludzkiej złośliwości. A podobno Polska, to kraj katolicki...
Zmęczenie rozwala mnie psychicznie. Czuję zniechęcenie. Nastąpiła krótka wymiana zdań pomiędzy mną a osobą z plakietką organizatora i po występach zbieramy nasze rzeczy bo oficjalnie mamy miejsce, naszą Ziemię Obiecaną. Ziemia obiecana to pokoik w baraku śmierdzący alkoholem wilgocią i moczem. Kiedy wprowadzamy się tam, inni mieszkańcy baraku mają imprezę. No cóż, młodzież musi się wyszumieć...
Za każdym razem, kiedy wracamy tam na noc, dostajemy ataku histerycznego śmiechu, odreagowujemy. Jaras wścieka się, bo budzą go salwy chichotu nie do powstrzymania.
- Kozi freon- konstatuje Centy a my zwijamy się aż po policzkach spływają łzy.
Przyglądam się nogom Elsie. Porusza się wolniutko, na płaskich stopach. Cholerna manierka, myślę, próbując się przestawić. Taniec sprawia, że zapominam o wszystkim, o tym, że nie mamy gdzie spać, że jestem głodna, o kozim freonie. Nie czuję też tej obezwładniającej tremy przed naszymi Gośćmi. Bardzo bałam się, że popatrzą na nas jak na białasów, bawiących się w Indian. Nie czuję już lęku przed oceną, bo oceny nie było. Taniec mnie ośmiela, bez zmróżenia oka wyrywam z tłumów facetów do round dance. Raz wyrwałam Leona. Szliśmy w pierwszej parze i tańczyliśmy stary tradycyjny taniec. Niemal pękłam z dumy. Nie umiem tego opisać, to coś nowego...Zwykle ja prowadzę faceta, tylko raz czy dwa faceci poprowadzili mnie, Zając i Darek Lipecki, a teraz nie mam odwagi nawet pomyśleć o wierzgnięciu. Nie potrafię tego sprecyzować. Leon trzyma mnie mocno i czuję, że on tu jest szefem nie ja.
Idąc za ciosem zatańczyłam też z Richardem. To było zabawne , bo tańczyliśmy raz rabbit dance, raz round dance, a raz ten old dance, który pierwszy pokazał Leon. Nigdy wcześniej nie tańczyłam tańca królika. Ci, co szli za nami, musieli mieć niezły ubaw przy każdej zmianie kroków.
- Leon, czy w Stanach tancerze piją na Pow Wow?
- Piją. Dziewięćdziesiąt procent tancerzy pije. To nie jest ceremonia, więc piją.
- To nie jest ok. Tak myślę. To co, że Pow Wow to nie ceremonia.
Patrzy na mnie przez chwilę a potem powraca do swojego obrazu.
- Powiedz to ludziom w Stanach.
POLISZYNEL
Szkalunek ludzka rzecz. Ludzie od zawsze obrabiali sobie tyłki w mniejszym lub większym stopniu. Ja osobiście lubię, kiedy ktoś obrabia mi czwórkę, bo zabawnie jest słuchać autorytatywnych opinii ludzi, którzy mnie nie znają. No i nie kopie się zdechłego psa. Z wyciąganiem na forum publicznym mojego prywatnego życia, rzecz ma się zupełnie inaczej. Tego nie lubię.
Pewnego dnia do Biskupina zawitał mój ulubiony poliszynel, którego ostatnio ulubionym tematem jest to, z kim sypiam i o kogo jestem zazdrosna, i opowiada o tym w wielkiej tajemnicy wszystkim w około. Osóbka lat około dwudziestu, epatująca seksem, inteligentna i sprytna. Bardzo sprytna, za to dla odmiany nie uczciwa. ( Moja subiektywna, jak najbardziej, opinia).
Większość ludzi wie, że jestem oględnie mówiąc dziwna. Poliszynel twierdzi, że zawsze miałam problemy emocjonalne, ( ukłon w stronę iście freudowskiej analizy nie mającej z Zygmuntem nic wspólnego) więc jak na osobę z problemami emocjonalnymi przystało, informuję, że nie ja jedna jestem ulubionym tematem rozmów mojego ulubionego poliszynela. Z kimkolwiek zetknie się mój i nie tylko mój, ulubiony poliszynel, w odpowiednim momencie ten ktoś będzie miał obroniony zadek. Świat pozna wtedy wszystkie sentymenty, resentymenty, a sympatie zamienią się w antypatie. Gdyby nie fakt, że przy stole siedzieli nasi Goście, załatwiłabym sprawę na pniu. Jeśli i tak opowiada o moim prywatnym życiu wszystkim w około, to dlaczego ja nie miałabym pomóc tej młodej i jakże wdzięcznej osóbce. Ostatecznie nic o nas bez nas. Obiecuję natomiast, że przy najbliższym spotkaniu zbiorowym z moim ulubionym poliszynelem, załatwię tę sprawę opowiadając z detalami, w obecności poliszynela, moją wersję mojego życia. Plota to plota. Wreszcie sama sobie obrobię tyłek. Ostatecznie nic o nas bez nas.
Robiąc świństwa i chowając się za plecy osoby powszechnie szanowanej nie jest się osobą powszechnie szanowaną. Robiąc świństwa i chowając się za plecy osoby powszechnie szanowanej, wcale nie jest się bezpiecznym. Gówno jest gównem. Nie ważne czy leży w szambie czy w kwiatach.
Drugi poliszynel to coś, co naprawdę lubię. Szkoda tylko, że nie ja jedna byłam tematem do dyskusji. Zaginęłam bez szans w słowotoku, w jednym worku ze wszystkimi, razem z Cieniem, naszymi Gośćmi, Piotrem i Olkiem. Dlaczego z Olkiem? Nie jest łatwo mnie lubić. Mam chamskie dowcipy, często posuwam się za daleko z moim niewyparzonym pyskiem ( wszak mam problemy emocjonalne) nie daję nic, nie biorę nic. Nie robię maślanych oczu do facetów, nie pożądam ich żon ani żadnej rzeczy która ich jest. Nie dyskutuję z paniami o innych paniach. Moje dziecko pali oficjalnie. No, ale fakt, mam z dzieckiem wspaniałe relacje. Trudno. Nikt nie jest doskonały.
Cień jest pewnie za długo w Ruchu, Goście dali transfery zapewne nie właściwym osobom, ale dlaczego Olek? Tego faceta po prostu lubi się za samą gębę. Nie można go nie lubić. A może to jest właśnie jego problem.
Nie wiem, kto jest tym drugim frustratem. Nie obchodzi mnie to. Ale jeśli mogę wsadzić moje trzy grosze, to chciałam powiedzieć tylko, że umycie zębów wcale nie neutralizuje zapachu piwa. Wiem, bo nie piję. Czuje alkohol nawet przez gumę do żucia.
Trochę naukowego bełkotu. Plotka – bierna agresja wynikająca z niemożliwości wyrażenia w sposób otwarty i asertywny swoich frustracji czy stanów lękowych. Zaprzeczanie własnym potrzebom wynikającym z obawy ich negacji i lęku przed odrzuceniem. Ukryty syndrom przeniesienia, obwinianie innych o to, że nie realizują potrzeb pionka, niewolnika. Pionek, niewolnik, osoba słaba, pokorna, nieufna, która mimo swej niemocy manipuluje innymi dowodami dobrej woli często, jak i nieskutecznie. Mimo pozornej niższości zazwyczaj udaje się jej wywieść w pole pana. Pan, szef – osoba autorytarna, świadoma swych praw, manipulująca otoczeniem poprzez stosowanie przemocy słownej lub fizycznej, a także gróźb.
Heh...
PŁYWAJĄCY UNIWERSYTET
Nie przepadam za wożeniem się łodziami. Jak już muszę, to wolę wybierać szoty i takie tam, niż siedzieć i zastanawiać się czy zzielenieję tym razem, czy nie. Ale Pływający Uniwersytet to zupełnie co innego. Takiej edukacji nie dała mi żadna szkoła. Z żadnej książki nie dowiedziałam się tyle o seksie ile na statku pływającym po Morzu Biskupińskim. A życie? To, co było czytane na wykładach, przerosło nawet życie. A ja w ciemnocie tyle żyłam.
No i zoologja. Nawet z Animal’s planete nie dowiedziałam się jako słoniowie żywot poczciwy wiodą i skąd smocy swój rodowód mają.
O TYM, JAK ZA SPRAWĄ ZAJĘCZEJ KARTKI ADA ZOSTAŁA WRESZCIE SZYMONEM
Ada, choć to mała istota, je jak fizol. Kruczy Brat postanowił podzielić się z nią żarciem i colą. Czarno to widzę, bo znam jej przepustowość. Na trawniczku obok jednego z barów siedzi Zając.
- Nie wiem, jakim sposobem, ale mam dodatkową kartkę na obiad. Chcecie?
- Tag – odpowiadamy zgodnie.
Kruk wrócił ze swoim żarciem i przysiadł obok nas. Nie wiadomo skąd pojawił się Szymon.
- A jak pani nie zechce dać mi jedzenia bez wejściówki? – martwi się dziecko.
- Szymon, daj jej na chwilę swoją wejściówkę.- proszę.
- No ale tu napisane jest Szymon...
- To nic – odpowiada Adka – zawsze chciałam zostać Szymonem. Mamo, dlaczego zrobiłaś mi to świństwo i nie dałaś mi na imię Szymon? Dziękuje Szymon, spełniłeś moje marzenia.
I już jej nie ma. Pobiegła do barku i dumnie podała swoją karteczkę.
Czasem tracę wiarę w ludzi, ale w momentach takich jak ten, myślę, że chyba nie powinnam.
Chcę napisać dużo, ale chyba mi się nie uda. Dużo rozmawiamy, dużo rzeczy nie rozumiem, bo mój angielski odbiega od ideału w sposób dość znaczny. Ale napiszę to, co utkwiło mi w pamięci najbardziej.
Rozmowa z Toddem.
- Jeśli chcesz grać, musisz robić jak mój wuj. Graj codziennie, nawet jeden song.
Musisz też wyraźnie śpiewać. W graniu wszystko jest ważne. Pilnuj akcentów, wyraźne słowa i wprawa. Ćwicz codziennie.
***
- Jngle dress dance? Moja siostra to tańczy. W tradycji lakockiej tańczy się falistą linią po okręgu. Nie, nie powiem ci nic więcej, bo to kobiecy taniec.
- >:-/
- Ale przyślę ci jakieś materiały.
***
- W której części Równin śpiewa się wysokim głosem? Ja interesuję się Crow.
Wybuch śmiechu.
- Mogę sprawić, że zaśpiewasz wysoko.
- Eeeeee....podoba mi się ornamentyka...
Todd przez chwilę żuje słowa, zastanawia się.
- Jeśli chcesz być jak Crow, poznawaj ich sztukę, pieśni, taniec. Czytaj wszystko na ich temat, co wpadnie ci w ręce. Wtedy może poczujesz jak Crow i zaczniesz myśleć tak jak Crow.
Pochylam głowę w szacunku.
***
- Czy według ciebie, to dobrze czy źle, że interesujemy się kulturą Rdzennych Amerykanów?
Milczy chwilę, zastanawia się.
- To dobrze. Bo nam nasza tradycja może być odebrana. Możemy stracić naszą kulturę w ten czy inny sposób. Przez to, że my uczymy was, kiedyś może wy będziecie uczyć nas.
Mam nadzieję, że nigdy do tego nie dojdzie, myślę.
Ziet.
- Byliśmy w niedzielę na mszy w Gnieźnie. Śpiewane „Ojcze nasz, zrobiło na Nich wielkie wrażenie. Weźmy się za ręce i zaśpiewajmy to im raz jeszcze.
Stajemy w kręgu, podajemy sobie dłonie. Czuję, jak chwila staje się coraz bardziej podniosła.
- I... Szła dzieweczka do laseczka- intonuje Bartek.
A po chwili serio serio. Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
A potem dzwonki i inna pieśń. W obcym języku. I taniec. Deer Dance. Ale nie o round dance tym razem chodzi.
Richard.
- Mam nadzieję, że jutro nie spadnie śnieg.
***
Ada.
-Mamo, zobacz, co dostałam od Amorette!
Koszulka z colegge w Browning.
- Kozioł, nie?
Ziet.
-Jaki kozioł? Byk chyba?
Byk. Zdecydowanie.
***
Noc. Krzątam się po kuchni a Nuna z Centym i Leonem pochylają głowy nad kartka papieru. Nuna dyktuje a Leon pisze fonetycznie, tak jak słyszy.
Ojcze nasz, któryś jest w niebie...
Ojcze nasz...
BODY GUARDS
Słońce. Ostatnie już pewnie. Łapię jego promienie i obserwuję leniwie, jak Artur dłubie w mydlanym kamieniu. To się nazywa mieć dar...Z niewielkiego bloczka wyłania się fajka.
Widzę dzieciaka. Widzę jak unosi rękę, robi zamach. Widzę jak butelka ostrą trajektorią zmierza w naszym kierunku. Cieszę się, że jest plastikowa. Dzieciak znika w tłumie.
W kuchni mamy mały babiniec. Ale tylko panie starsze. Amorette i Ada pobiegły gdzieś, Nuna, Kampucza i ja gadamy o tym i owym. Chyba skończył się sweat lodge, bo faceci pomału wracają. Centy z Jarasem, Cień. Po chwili w kuchni znowu wybucha Źródło, ale jest cicho i spokojnie.
Nagle drzwi otwierają się, ale tak jakoś dobitnie, nie przyjaźnie. Wchodzą Faceci w Czerni.
-Wszystkie osoby, których nie ma na liście, muszą opuścić pomieszczenie. Mieliśmy wczoraj skargę, że odbyła się tu impreza.
Cień wychodzi bez słowa.
-To nie była impreza tylko ceremonia- mówi Ziet.
- Człowieku, o czym ty mówisz? Na mszę też nazywasz impreza?- pytam całkowicie skonsternowana. Jeśli ktokolwiek imprezował wczoraj, to mieszkańcy baraku.
- Tak – mówi Facet w Czerni, szef grupy- to też impreza.
Inny Facet w Czerni ma chęć dokopać Zietowi. Cała jego postawa to jedno wielkie wyzwanie, prowokacja. Spełnia wszystkie cechy ochroniarza: jest duży, silny i gdyby podłączyć go pod eencefalograf, na monitorze ukazała by się linia ciągła. Widać, że lubi bić.
- Pokaż mi, że możesz tu być.
- On tu mieszka- mówimy wszyscy. Wszyscy próbujemy wytłumaczyć.
Inny Facet w Czerni pokazuje mu karteczkę z naszymi nazwiskami.
- Człowieku, chyba nie rozumiesz, ja tu mieszkam.
Facet w czerni podsuwa karteczkę pod oczy Zieta.
- Pokaż mi.
Bartek opowiada zdarzenia w jakich uczestniczył wspólnie z bojowym Facetem w Czerni, ale koleś zaprzecza. Nie pamięta. Widać, że ma ochotę popracować. I to nie intelektualnie.
- Zrozum, on tu mieszka, to też Indianin, tylko biały- nie wiem, jakich argumentów mam użyć. Wiem, że to, co powiedziałam jest idiotyczne, dla kogoś, kto nie rozumie, ale dla mnie i dla innych ludzi jest to oczywiste i zrozumiałe. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Szef Facetów w Czerni zdaje się załapywać wreszcie w czym rzecz.
- Przepraszam was, ale takie dostaliśmy polecenie. Nie jest łatwo traktować tak ludzi, zwłaszcza, kiedy widać, że nic złego nie robią. Idziemy chłopaki. Dobrej nocy życzę i jeszcze raz przepraszam.
Ciekawe, kto wydał to polecenie. Ciekawe, kto poskarżył się i dlaczego. Ale to tylko retoryka. Może zleceniodawca i skarżypyta sami odpowiedzą sobie na te pytania. Może.
Siorbiemy sobie, co kto ma. Kruk, Kampucza i ja, jesteśmy w strojach a Centy z Jarasem, jak to Centy z Jarasem. Nawet nie gadamy do siebie. Szczerzymy się tylko. Czasem nie warto nic mówić.
Obok zdrowo wyrośnięty i zdrowo narąbany Odłam Patriotyczny w pełnym umundurowaniu przygląda się nam z dezaprobatą. Największy wzrostem patriota podchodzi chwiejnym krokiem w naszą stronę.
- Indianie to pasożyty!- wrzeszczy bełkotliwie- wytępić wszystkich! Do gazu!!!
Boję się, że rzuci się na Kruka, który siedzi najbliżej. Szacuję, jakie mam szanse dokopać mu w razie jadki. Nie wygląda to dobrze: jest naprawdę duży. I jego kumple też. Na szczęście odchodzą. Nawet nie gadamy do siebie. Czasem nie warto nic mówić.
- Happy birthday, Kasia- Leon przytula mnie do siebie.
- Wszystkiego najlepszego, Czarownico- Centy wciska mi w dłoń kolczyki.
Ziet daje mi malutki dywanik na moje zioła i takie tam. Śpiewa pejotlową piosenkę.
Nie jestem płaczliwą kobietką. Naprawdę.
- Idź do Elsie i Amorette, Kasia- mówi Richard. Dostaję pas, idealny do mojej sukni. Cholera.
Przecież nie jestem płaczliwą kobietką. Nie wiem, co mam powiedzieć. Tyle ciepła i miłości na raz. Łzy, jak Niagara spływają mi po policzkach. Tonę w ludzkich objęciach, Nuna, Jaras, wszyscy.
- Nie schodźcie z areny- mówi Darek Lipecki- Dziś jedna z naszych tancerek ma urodziny. Kasia – Yegman. Wyjdź na środek Kasia.
Nie umiem się czerwienić, ale gdybym umiała, to pewnie byłabym w kolorze mojej sukni. Na arenie stanęli wszyscy tancerze, Grountowie , Leon i Źródło.
- Zaśpiewajmy „ Sto lat” – mówi Ziet. No i śpiewają, a moją jedyną myślą jest, żeby nie rozbeczeć się publicznie. Potem Richard śpiewa pieśń w swoim języku a Leon pokazuje jak mamy zatańczyć. Ruszamy. Wszyscy tancerze składają mi życzenia.
I inni ludzie z Ruchu też.
Little Raven. Mała figurka kruka z czarnego bursztynu. I najprostsze w świecie słowa,
Dobrze, że jesteś, sis. Kocham cię.
Ja też cię kocham, Kruczy Bracie.
Bardzo chcę napisać coś mądrego o tym co czułam wtedy i co czuje wciąż, myśląc o tym. I nie potrafię. Potrafię powiedzieć tylko to małe, wyświechtane słówko.
Dziękuję. Nie wiecie nawet, jak wiele ta chwila wniosła w moje życie. Nawet się nie domyślacie, jak wiele dla mnie zrobiliście tamtego dnia. Cholera. Nie jestem płaczliwą kobietką.
NEVER SAY GOOD BYE
Ostatnia noc. Znów stanęliśmy w kręgu i wzięliśmy się za ręce. Przy stoliku siedzą Wegetarianie. Rozmawiają dość głośno, a my mamy za chwilę odśpiewać ostatni raz „Ojcze nasz” Darek Lipecki podchodzi do stołu Wegetarian. Czuję ich napięcie. Czuję moje napięcie.
- Słuchajcie, za chwilę odśpiewamy „ Ojcze nasz”. Może przyłączycie się do nas?
Cisza.
- Wszyscy jesteśmy Polakami, przyłączcie się do nas.
Napięcie opada. Wegetarianie wstają i wspólnie już śpiewamy. Połączeni w modlitwie. Znikają jak duchy. Nawet nie wiem kiedy.
Wymieniamy pożegnalne prezenty. Co kto może, co kto ma. Leon maluje maleńki obrazek na mojej koszulce. Teraz chyba tylko do kościoła będę ja zakładać.
Widzę Leona z łukiem. Tym,
który wczoraj sobie kupił. Cięciwa jest założona.
Stukanie w okno. Już czas. Otwieram oczy.
Obie panie Ground. Pochylają
się nad zdjęciami.
Stukanie w okno. Już czas. Ada też się obudziła.
I Nuna, i Centy, i Jaras. I Diabeł. I Cień i Ania i Piotr.
Zima ciemność. Wtulamy się w swoje ramiona.
Wiem, że ich nie stracę. Że jeszcze się spotkamy.
Nie mówię nic, kiedy przytulam swój policzek do Ich policzków.