Pożegnanie lata w Biskupinie

 

Na tę imprezę czekaliśmy od wielu miesięcy - odkąd pierwsze informacje o niej pojawiły się w internecie. Dziewiąty już Festyn Archeologiczny poświęcony tym razem Indianom! Byliśmy razem z Martą na trzecim festynie, a ona sama także na drugim - już wtedy, te sześć, siedem lat temu była to bardzo ciekawa impreza...

Z tym większą niecierpliwością i oczekiwaniem objuczaliśmy w sobotni ranek naszego pony - nakarmionego i dobrze podkutego (dzień wcześniej wymieniłem felgę i łożysko w tylnym kole J ) przed 200 km drogą. Przez całą trasę towarzyszyło nam przepiękne słońce i fantastyczne kolory mijanych lasów czy pól oraz głos Buffy śpiewającej z kasety (my z nią!) - "this is my country"... Złota polska jesień - Indian Summer! Na miejscu (i po samym festynie) okaże się, że takiej pogody jeszcze archeolodzy nie widzieli - w niedzielę kiedy wyjeżdżaliśmy było 28 stopni... Pod koniec września! Indiańskie czary, magia czy zbiorowe modły dziesiątek indianistów przyjeżdżających do Biskupina? Pewnie jedno i drugie...J Już to tylko by wystarczyło by uznać niejedną imprezę za udaną ale to był tylko wstęp! Sam Biskupin zaskoczył nas wieloma zmianami: scenografie z filmu "Stara Baśń": zagroda Wisza czy dwór Popiela wyglądające "jak prawdziwe" i doskonale pasujące do klimatu miejsca, rozbudowana rekonstrukcja grodu (np. udostępnione zwiedzającym wały skąd i widok niezły i możliwość strzelenia kilku fajnych fotek) ponadto o wiele bardziej rozbudowana oferta "duchowa" - nowe stanowiska dla zainteresowanych prehistorią i praktycznie dla "każdego coś miłego", o ile oczywiście nie jest to zblazowana wycieczka szkolna, bo tej zazwyczaj wystarczy do szczęścia McDonald's...

No i w końcu sami Indianie - kto wie czy nie największy magnes i "strzał w dziesiątkę" organizatorów - jak się okazało tegoroczny festyn odwiedziła rekordowa liczba zwiedzających: ok. 100 tys. osób ! To prawie o 10 tys. więcej niż dotychczasowy rekord sprzed kilku lat. Być może spora w tym zasługa także pogody ale myślę, że barwne indiańskie stroje, tańce itp. mimo wszystko silniej przemawiały do wyobraźni laików niż np. zeszłoroczny starożytny Egipt...

Już od bramy wejściowej rzucała się w oczy duża wioska indiańska z tio-tipi i ponad dziesiatką innych tipi, w której nieustannie trwały pokazy tańców (z Olkiem w roli wodzireja...) Przy samym grodzisku wokół sceny rozłożyli się obozem kolejnych kilku tipi toruniacy z Huu-ska Luta, wspomagani przez bębniarzy ze Śląska prezentowali folklor pow-wow. Tu można też było kupić literaturę na stoisku firmy "TIPI" czy pamiątki z koralików. W obu miejscach bez ustanku przewalały się tłumy zwiedzających! (Sylwia! Mamy nadzieję, że nie osiwiałaś przez ten tydzień... J )

Od razu przy scenie zauważam też gości z Wyspy Żółwia - zwłaszcza Leon Rattler z plemienia Blackfoot wyglądał zabójczo w swoim stroju (nie wiem zresztą czy był to jego własny czy pożyczony przez kogoś z "naszych"...)

Zaczynamy "obchód" imprezy - pełna rundka zajmie nam prawie 5 godzin! Ciekawe stanowiska, które trzeba obejrzeć (nawet jeśli nie interesuje nas "pokaz rozstawiania tipi" J ), dzieci chcące koniecznie postrzelać z łuku czy przymierzyć hełm wikinga, co krok spotykani znajomi i przyjaciele (w tym niektórzy nie widziani od 4 lat! Pozdrowienia Ola!) z którymi zdążamy zamienić tylko parę słów bo już idą następni, bo tyle jeszcze do zobaczenia...

Muzeum biskupińskie ze swoja ciekawą ekspozycją dotyczącą grodziska i wykopalisk (Witka fascynuje zwłaszcza odkopany tu ... szkielet) oraz sala ze sztuką indiańską... Gablota ze strojem Sata... Czuję, że nie powinna tu się znaleźć - przynajmniej jeszcze nie teraz.... Ten strój widziałem na nim ledwo kilka miesięcy wcześniej, na toruńskim pow-wow w kwietniu, a teraz wisi w muzealnej gablocie... Był człowiek i go nie ma. Nie można nie mieć w tym momencie gorzkich refleksji, zwłaszcza widząc przechodzące obok nieświadome niczego, obojętne i wesoło pokrzykujące wycieczki. Wszystko przemija - zgoda ale...

Z głośników rozwieszonych wszędzie dobiega stale indiańska muzyka - "surowe darcie" jak nazywamy to z Martą J . Oglądamy wyroby kowala i złotnika, Emilka siedzi mi na barana i zaczyna podśpiewywać do wtóru głośnikom: "hej-ja, hej-ja!". Złotnik robi wielkie oczy (mała ma 2,5 roku): "ale jesteś zdolna dziewczynko!" Nie wie, że nasza Emi ma już tę muzykę w małym palcu! J Witek tymczasem znalazł kolegów i zawzięcie budują szałas z gałęzi koło namiotu Darka z Torunia, sprzedającego łuki i strzały. Za chwilę w szałasie jest już i "ognisko" - ja jestem dumny z mojego syna, a jacyś ludzie (dziennikarze?) fotografują natychmiast dzieciaki...

Biskupin to także świetne miejsce by przypomnieć sobie o swoich własnych korzeniach, nawet tych najdalszych (obozowisko mezolityczne, gdzie w szałasach "łupaczy krzemienia" spędziliśmy 6 lat temu kilka dni - szkoda Piotrze, że się nie spotkaliśmy tym razem!), "pradziejowe" wszystko: strawa, kąpiel, stroje, ozdoby i ich wykonywanie, łódź dawnych Słowian no i walki tychże z wikingami...

Współczesna zaś organizacja całości również była niezła: żadnych problemów z parkingami, urozmaicona gastronomia (nie tylko nieśmiertelne kiełbasy z grilla i piwo) - była nawet warzona w kotle zupa rybna! Jedynym chyba minusem Festynu są przewalające się wszędzie dzikie hordy... nie, nie Hunów - zwiedzających... No ale w końcu bez nich (bez nas!) nie byłoby tej imprezy... Dobrym rozwiazaniem jest przybycie na miejsce z samego rana - do około południa można spokojnie pozwiedzać, a nawet porobić zdjęcia na puściutkiej "ulicy" grodziska (po południu nie da się nią nawet przejsć...) - my nie mielismy z tym problemu: nasze dzieci zadbały już o to, żebyśmy obejrzeli wschód słońca... J Ci, którzy mieli już nagrany nocleg na miejscu również mogli zostać do samego końca, kiedy to większość zwiedzających dawno już wyjechała by dotrzeć do domu przed nocą.

Nocleg mieliśmy zapewniony - dzięki Cieniowi (duża buźka Marku!) - w ośrodku wypoczynkowym nad pięknym jeziorem, kilka kilometrów za Biskupinem. Wygodny domek i przeżycia całego dnia sprawiły, że wieczorem padliśmy jak nieżywi i niestety ominęły nas atrakcje przy wspólnym ognisku, zapowiadane przez Custera... (znalazła się w końcu jakaś zapalniczka?) J

Następny dzień - niedziela - przyniósł jak już wspomniałem jeszcze większy upał, jeszcze większe tłumy ludzi i jeszcze więcej atrakcji - można było stracić głowę, także dosłownie bo kaci nie próżnowali! J Tym razem do grodziska weszliśmy znaną jedynie tubylcom i starym indiańskim zwiadowcom ścieżką... J Indianie gdzieś zniknęli (ponoć pojechali na niedzielną mszę do kościoła) ale i wioska i scena pow-wow tętniły życiem - w dodatku prawie nie było "indian time"! Było za to prawdziwe "indian summer" - tumany suchego kurzu poderwane w pewnym momencie przez wiatr z pól musiały naszym gościom przypomnieć rodzinną Montanę czy Dakotę... J

W okolicy pory obiadowej czas było pożegnać przyjaciół i wracać do domu... Tak skończyło się nasze indiańskie lato w tym roku rozpoczęte (to nic, że w iście zimowej aurze!) toruńskim pow-wow. Za rok w Biskupinie będą rządzić Celtowie ale to już inna historia...

Pablito