Druga strona Zlotu

Zlot jest dla mnie niemalże "wydarzeniem historycznym". I jak każda karta historii ma dwie strony.

Druga Strona Zlotu

Baaardzo daleko do tego obozu. Po 15 godz. podróży, morderczej przeprawie przez Brzydkie Miasto Łódź, marsz wydaje się być ostatnią pasją. Jestem jednym, wielkim BRUDEM. Docieramy (zawsze docieramy!). Dziwi mnie, że Ranores tak czule przywitał się z Brudem i Potem. Rzeczywiście, dzielny Mały Wielki Człowiek. Ciągnie mnie nad rzekę, żeby w końcu przestać krzywdzić ludzi zapachem, ale Jagoda despotycznie zarządza rozstawianie namiotu. Bo, oczywiście ciągle nie mamy tipi. Bo Jagoda ciągle ma problem z definicją prostego czasownika "oszczędzać". W Lubiatowie rozbiłyśmy się w slumsach tuż obok niedorozwiniętych licealistów, którzy w ciągu jednego tylko wieczoru potrafili strącić nam tropik 7 razy, śpiewając "trudno powiedzieć co", więc żyłyśmy w przeświadczeniu,że gorzej być nie może. Może. Pomyłka była bolesna. Tym razem trafiłyśmy na jeszcze-mniej-rozwiniętych licealistów, śpiewających uparcie reklamowy dżingiel "Wole Zoozole"... Trzy słowa do Czytającego: KUPIĘ TIPI - POMOCY
I o ile na wcześniejszych zlotach ginęły nam przeważnie pieniądze (choć raz, honorowy złodziej zostawił mi pewną kwotę na powrót do domu...?!), tak w tym roku Adasiowi ktoś zwinął piękny, świeży napierśnik oraz kilka drobniejszych elementów stroju. Czyżby nasi oprawcy postanowili zostać indianistami?
Przyjaciele przybyli, zobaczyli i (już pachnące) zaprosili do kolektywnego spenetrowania zasobów tutejszej faktorii, przy czym w planach mieliśmy długotrwałe, głośne i bałwochwalcze opowieści o roku minionym. Jakież wielkie było nasze zaskoczenie, gdy okazało się, że w faktorii owej było niewiele (jedno jest pewne - już nigdy więcej nie tknę kiełbasy) - tym bardziej opowieści nasze były głośniejsze i bałwochwalcze. Gdy przybyła kolejna tura Przyjaciół, równie głośnych i bałwochwalczych, wieczór nabrał rumieńców. I z tymi rumieńcami musiałam zmagać się dobrych parę dni. Dlatego uważam, że ulokowanie faktorii tak daleko od obozu miało chwalebny wpływ na zdrowie kontaktów międzyludzkich, szczególnie moich. Jeśli w ogóle tam chodziłam, to w charakterze akompaniamentu..
Inna sprawa to odległość TOITOIów. Żeby człowiek musiał planować zew natury, to tego jeszcze nie było!
Na POW WOW jedną z rzeczy, którymi się zadręczam jest kondycja tancerki fancy - Ady. Kiedyś sobie nieśmiało pomyślałam, że fancy to jest to, co będę robić. Teraz, siedząc sobie w cieniu palisady myślę, jak wielkie musiałyby być kroplówka i butla z tlenem, czekające na to, aż zniosą mnie z areny po 5, 10 sek. tańca. I myślę tak sobie, paląc kolejnego papierosa, oczywiście. Nie wiem jak to się ma do wiary, że wszyscy jesteśmy braćmi i wszyscy stanowimy jedność, ale Jagoda co noc zmusza mnie do wytłuczenia watachy much i innych owadów, które upodobały sobie nasz domek na miejsce nocnego spoczynku.Czy powinnam to gdzieś zgłosić?
Z drugiej strony, sama miewam mordercze zapędy w stosunku do braci indianistycznej, która nie stosuje się do azteckiej nauki: "Przybyliśmy tu, aby spać, tylko po to, aby śnić". No więc, jeśli zbudzić mnie za wcześnie- można spokojnie pożegnać się z dobrym stanem zdrowia(przynajmniej psychicznego). Sorry, Sebastian...
Gościłyśmy w naszych skromnych progach wielu głodnych indianistów. Zawsze udajemy, że są to goście niespodziewani. Procedura jest niezmienna - ponieważ Oni nigdy nie proszą - my proponujemy - ponieważ ciągle, z wrodzonej nieśmiałości, odmawiają - my nalegamy, aż lody pękają i słyszymy złowieszcze "No dobrze, może odrobinkę"... W tym miejscu, chciałabym serdecznie pozdrowić (przede wszystkim) Lakotę, Blue, Wilka i Kruka (który chyba jako jedyny nic u nas nie zjadł, nie wiem skąd tyle niewiary w nasze talenta kulinarne). Może to prawda, co mówią - że rzadko który indianista, nie posiadający "żony" i głodny, jada w swoim tipi. Dobrze,że nie chodzą stadami...
Zazwyczaj w upał nic mi się nie chce.Tu jest tak gorąco, że chce mi się jeszcze mniej. Podobno jestem powolna, jak ten barman w okularach i miewam humory zupełnie jak on. Planowali zrobić dla mnie klatkę, ale Sebastian się rozmyślił i zamiast tego zrobił 3 kosze na śmieci i stół.
Pewnego pieknego dnia przybył Taki Fajny Pan z Wielkim Wozem i życie w obozie nabrało nowych barw - barwę taniego nabiału chociażby i tęczową barwę niemarkowych chemoli z dużą ilością aspartamu. Głód odszedł w niepamięć (a z nim kiełbaski).
Tym razem Matka Ziemia stanęła po mojej stronie, Warta była płytka, więc nikt nie porywał się uczyć mnie pływać, co i tak każdorazowo kończyło się fiaskiem (w Nowej Wsi Ujskiej nazywano mnie pieszczotliwie Ołowianym Tyłkiem, bo ponoć tonęłam zgrabnie jak Tytanik). Czas w wodzie urozmaicaliśmy sobie "pływaniem synchronicznym po dnie" oraz radosną zabawą w "Pożegnanie z Afryką" (polecam). Później Warta sama się urozmaiciła, na zielono, niestety.
A wieczorami - ognisko (jedno było wyimaginowane, ale za to jakie cudne...). I kiedyś nawet wzięłam bębenek Krzysia do ręki i nawet śpiewałam. I mówili nawet, że ładnie. Ale kto ich tam wie, przecież to Przyjaciele.

KAMIEŃ

Po Zlocie

Zasypiam w pokoju, czekając na nocną balladę łąki, na suitę drew i płomieni w ognisku, na głosy ludzi, którym dusze wyrzeźbiono piórami, jak mnie.
Ranem, zanim otworzę oczy, czekam na żar, który budził mnie TAM. Czekam na TAMTO niebo, TAMTĄ pościel trawy.
Cały dzień wyczekuję szemrania wody, skromnego cienia nad brzegiem.
Wypatruję ścieżek moich braci, czekam na ich słowa.
Będąc w domu, nie mogę go znaleźć.
I tylko kiedy zawieje wiatr, na chwilę moje życie wraca.

KAMIEŃ