Vine Deloria, Jr.

Humor współczesnych Indian

Jednym z najlepszych sposobów na zrozumienie innych ludzi jest dowiedzenie się z czego się śmieją. Śmiech przekracza granice duszy. Za pomocą humoru redefiniuje się i akceptuje życie. Ironia i satyra umożliwiają dużo pełniejszy wgląd w zbiorową osobowość i wartości grupy, niż całe lata badań.

Indianie byli zawsze głęboko rozczarowani faktem, że uznani Eksperci do Spraw Indian nie zajmują się humorystyczną stroną ich życia. Zamiast tego amerykańska mitologia utrwalała obraz czerwonoskórego o kamiennej twarzy.

Tymczasem Indianie są dokładnym przeciwieństwem popularnego stereotypu. Czasami zastanawiam się, jak mogą osiągać cokolwiek przy swej zdecydowanie przesadnej żartobliwości. Indianie odkryli humorystyczną stronę niemal każdego problemu a doświadczenia życiowe są przez nich tak celnie opisywane w żartach i opowieściach, iż stały one zjawiskiem samym w sobie.

Przez stulecia przed inwazją białych żartowanie było dla Indian metodą kontroli sytuacji społecznych. Zamiast publicznie wprawiać w zakłopotanie członków plemienia, żartowano z tych, którzy wykraczali poza konsensus plemiennej opinii. Chroniono w ten sposób ich ego a dyskusje natury osobistej sprowadzano w ramach plemienia do minimum.

Stopniowo ludzie uczyli się przewidywać żarty i zaczynali żartować z samych siebie, by pokazać swą ugodowość a jednocześnie bronić sposobu postępowania, w który głęboko wierzyli. Gotowi byli dać się ośmieszyć, by pokazać, że nie chcą przeciwstawiać się woli plemienia. Ten sposób postępowania służył podkreśleniu ich prawdziwych cnót i zyskaniu wpływu w plemiennych kręgach decyzyjnych.

W krajowych sprawach dotyczących Indian humor zaczął zajmować tak znaczące miejsce, że niemożliwe jest bez niego jakiekolwiek posunięcie. Plemiona jednoczą się przy starych dowcipach. We wszystkich plemionach sympatią cieszą się żarty o Kolumbie, choć nie ma już żadnego z plemion, które miały z nim do czynienia. Jednak fakt inwazji białych, z powodu której ucierpiały wszystkie plemiona, wytworzył wspólną więź, opartą na żartach o Kolumbie, która zapewnia plemionom trwałe poczucie jedności i celu.

Im poważniejszy problem, tym więcej humoru mu towarzyszy. Satyryczne uwagi przyćmiewają często problemy tak bardzo, że rozwiązania ich powstają w okolicznościach, które nie miałyby sensu, gdyby prezentowano je w sposób inny, niż humorystyczny.

Dzięki żartobliwym uwagom ludzie często doznają olśnienia i zajmują zdecydowane stanowisko. Często na przykład doradzałem ludziom, by w razie trzęsienia ziemi biegli do Biura do Spraw Indian (BIA), bowiem nic nie jest w stanie nim wstrząsnąć. I obserwuję, jak młodsi Indianie zaciskają zęby, zdeterminowani doprowadzić wreszcie do takiego wstrząsu. Mawiamy także, by w razie pożaru dzwonić do BIA, a oni zajmą się nim, bo i tak wszystko tłamszą pod kocem. To także spotyka się z ciepłym przyjęciem.

Jednak najlepszym sposobem na dotarcie do serc są żarty o Kolumbie i Custerze. Plotka głosi, że Kolumb wyruszył w podróż z czterema okrętami. Ale jeden spadł w przepaść na końcu świata i do nowego świata dotarły tylko trzy. Inna wersja mówi, że Kolumb nie wiedział, dokąd zmierza, nie wiedział dokąd dotarł i robił to wszystko za cudze pieniądze. A biali ludzie kroczą od tamtej pory śladami Kolumba.

Mówi się, że kiedy Kolumb wylądował, jeden Indianin odwrócił się do drugiego i powiedział: “Zobacz, przypłynęli sąsiedzi”. Inna wersja mówi o dwóch Indianach obserwujących lądowanie Kolumba z komentarzem: “Może jeśli zostawimy ich w spokoju, to odpłyną”. Ulubiony przez Indian przed paru laty żart rysunkowy ukazywał lądowanie latającego talerza i obserwującego to Indianina. Podpis głosił: “O nie, tylko nie znowu”.

Najbardziej popularnym i trwałym obiektem indiańskich żartów jest oczywiście generał Custer. Jest pewnie więcej dowcipów o Custerze i Indianach, niż było uczestników bitwy. Wszystkie plemiona, nawet te oddalone tysiące mil od Montany, mają poczucie sukcesu, kiedy myślą o Custerze. Jego postać łączy nawet odwiecznych wrogów, bo reprezentuje Brzydkiego Amerykanina XIX wieku i dostał to, na co zasłużył.

Jakiś czas temu wymyśliliśmy naklejkę “Custer Died For Your Sins” (Custer umarł za wasze grzechy). Pomyślano ją pierwotnie jako przytyk do Krajowej Rady Kościołów. Ale kiedy rozprzestrzeniła się po kraju, nabrała dodatkowego znaczenia, aż każdy twierdził, że ją rozumie a każda interpretacja była inna.

Pierwotnie nalepka z Custerem nawiązywała do Traktatu Siuksów z 1868 roku, podpisanego w Forcie Laramie, w którym Stany Zjednoczone przysięgły zapewnić swobodne i niezakłócone użytkowanie ziem zajmowanych przez Czerwoną Chmurę w zamian za pokój. Zgodnie z przykazaniami Starego Testamentu, odkupienie złamania umowy wymagało ofiary krwi. Custer był krwawą ofiarą Stanów Zjednoczonych za złamanie Traktatu Siuksów. Takie, przynajmniej pierwotnie było znaczenie sloganu.

Dowcipy o Custerze trudno jednak dzielić na kategorie, a tym bardziej podciągać pod slogany. Indianie twierdzą, że Custer był ubrany stosownie do okazji. Kiedy Siuksowie znaleźli po bitwie jego ciało, miał na sobie “koszulę strzał”.

Wiele opowieści nawiązuje do szczegółów samej bitwy. Mówi się, że Custer przechwalał się, że ze swoim Siódmym Pułkiem może przejechać przez cały kraj Siuksów i że w połowie miał rację. Dojechał bowiem do połowy.

Jedna z opowieści mówi o chwili tuż po pokonaniu oddziału Custera, gdy Siuksowie i Szejenowie skupiali się na majorze Reno i jego oddziale kilka mil na południe od pola bitwy z Custerem. Indianie otoczyli żołnierzy Reno nad strumieniem. Brakowało wody, kończyła się amunicja i wyglądało na to, że kolejny atak może oznaczać całkowitą zagładę.

Jeden z białych żołnierzy szybko przeanalizował sytuację i zrzucił mundur. Wymazał się błotem, pomalował twarz jak Indianin i zaczął czołgać się w kierunku indiańskich pozycji. Jeden z Szejenów usłyszał w trawie jakiś szelest i zmierzył się do strzału.

“Hej, wodzu – wyszeptał żołnierz - nie strzelaj. Chcę do was dołączyć. Chcę być po waszej stronie.” Wojownik wyglądał na zaskoczonego i zapytał żołnierza, dlaczego chce zmienić stronę.

Odpowiedź brzmiała – “Lepiej być czerwonym, niż martwym.”

Ulubionym tematem indiańskich żartów są Ostatnie Słowa Custera. Jedno ze źródeł twierdzi, że kiedy padał śmiertelnie ranny, rozkazał “Nie brać jeńców!”. Inne wersje, w większości bardzo barwne, skupiają się na tym, skąd biorą się ci **** Indianie. Mój ulubiony wariant ukazuje Custera spoglądającego ze szczytu wzgórza na rzesze zbliżających się ku niemu wojowników. Zrezygnowany zwraca się do swego adiutanta i mówi: “No cóż, lepsze to, niż powrót do Dakoty Północnej”.

Od czasów bitwy ulubiona technika było powiększanie liczebności strony indiańskiej i redukowanie liczb po stronie białych tak, by Custer wyglądał na człowieka walczącego z przytłaczającą potęgą. Jedno z pytań, na które żaden z pseudohistoryków nie próbuje odpowiedzieć brzmi, jak wykarmić obóz liczący ich zdaniem do dwudziestu tysięcy Indian. Jak ogromne stado koni musiano tam zgromadzić, jak fantastyczne stado bizonów musiało znaleźć się w pobliżu, by wykarmić taką liczbę Indian i jak ogromne źródło wody pitnej musiało być dostępne, by napoić pięćdziesiąt tysięcy koni i dwadzieścia tysięcy Indian!

Biorąc pod uwagę jedynie zapotrzebowanie tak dużej liczby ludzi i zwierząt na wodę, to gdyby policzyć dokładnie, to bitwa pod Little Big Horn byłaby, przy tak przesadnych szacunkach, największym nawodnym konfliktem indiańskich wojen.

Siuksowie często naśmiewają się z innych plemion, które nie brały udziału w Bitwie pod Little Big Horn. Indianie Crow, tradycyjni wrogowie Siuksów, tłumaczą, że ich rola jako zwiadowców Custera polegała na doprowadzeniu go do miejsca, w którym Siuksowie mogliby go dopaść! Arapaho i Szejenowie, sojusznicy Siuksów w bitwie, opowiadają z kolei, że “uwolnili Siuksów”, gdy ci wpadli w tarapaty z kawalerią.

Początek czasu rezerwatów to okres, w którym pełno było humorystycznych incydentów związanych z podejmowaniem przez Indian prób dostosowania się do dziwnego sposobu życia białych ludzi i wynikającymi z tego od czasu do czasu rozterkami. (...)

W Forcie Sisseton zachęcano Indian podczas wojny w Minnesocie, by zaciągali się do Armii jako zwiadowcy. Wśród stawianych wymagań była praktyczna znajomość angielskiego i ukończone 21 lat. Wymagana te były jednak rzadko spełnione. Zwiadowców brakowało, przymykano więc oko na polecenia z Waszyngtonu.

W krótkim czasie Armia miała kompanię świetnych zwiadowców, którzy nie byli jednak w stanie zrozumieć jednego pełnego zdania po angielsku. Kiedy dowiedział się o tym Waszyngton, przysłał inspektora, by rozwiązał oddział zwiadowców i wypłacił im żołd.

Zwiadowcy stawili się przed kwaterą dowódcy i wchodzili pojedynczo na rozmowę. Jako odprawę mogli wybrać pieniądze, konie lub jedno i drugie. Ci, którzy nie mówili po angielsku, byli surowo besztani za łamanie regulaminu i z reguły dostawali gorsze konie.

Pewien młody zwiadowca, który nie spełniał obu warunków, martwił się o swoją rozmowę. Pytał o nią zwiadowców wychodzących z pokoju a każdy mówił to samo: “Zadają trzy pytania: ile masz lat, od jak dawna jesteś zwiadowcą i czy chcesz pieniądze, czy konie.”.

Młody zwiadowca zapamiętał poprawne odpowiedzi i przygotował się na swoją kolej. Kiedy przyszła pora, wszedł do pokoju śmiertelnie przestraszony, ale zdecydowany zachować się jak najlepiej. Stanął na baczność przed człowiekiem z Waszyngtonu, gotów udzielić swoich odpowiedzi i wyjść.

Inspektor, zmęczony licznymi rozmowami, zapytał: “Jak długo jesteś zwiadowcą?”

“Dwadzieścia lat” – odparł Indianin z uśmiechem.

Inspektor spojrzał na młodego mężczyznę. Wyglądał na osiemnaście lub dwadzieścia lat, a od dwudziestu lat był zwiadowcą? Musiał być jednym z pierwszych rekrutów. To po prostu nie wydawało się możliwe. Ale, pomyślał sobie inspektor, trudno ocenić wiek Indianina po jego wyglądzie i czasem mogą cię oszukać. A może tracił zmysły po tak wielu rozmowach w tak krótkim czasie? Być może to upał Dakoty. Tak, czy inaczej, pytał dalej.

“Ile masz lat?” – zapytał.

“Trzy lata.”

Na twarzy inspektora pojawiło się zdumienie. Czyżby to jakiś tajemniczy indiański sposób mierzenia czasu? A może to już delirium?

“Czy to ja oszalałem, czy ty?” – rzucił ze złością do zwiadowcy.

“Jedno i drugie” – odparł rozluźniony i uśmiechnięty zwiadowca, i pochylił się nad biurkiem, by odebrać zapłatę.

Przerażony inspektor jednym skokiem znalazł się za oknem. Ponoć pędził całą noc i następnego ranka widziano go już w stolicy. Wtedy to ostatni raz wymagano od indiańskich zwiadowców znajomości angielskiego a od następnego dnia zaczęto zatrudniać tłumaczy.

Klasyką w kraju Indian stały się też opowieści o problemach misjonarzy z dawnych czasów. Opowiada się je wciąż od nowa, kiedykolwiek spotykają się Indianie.

Jedna z opowieści mówi o bardzo gorliwym misjonarzu, który z upodobaniem straszył ludzi opowieściami o piekle, wiecznym ogniu i wieczystym potępieniu. Człowiek ten był bardzo niepopularny i ludzie unikali go jak tylko mogli. On jednak uparcie przedstawiał kontrasty między niebem i piekłem, stosując metodę kija i marchewki.

Pewnej niedzieli, po szczególnie strasznym przedstawieniu piekła, misjonarz zapytał starego wodza, głównego oponenta Chrześcijaństwa w plemieniu, dokąd chciałby pójść. Stary wódz zapytał misjonarza, dokąd on sam pójdzie. Ten odparł, że, oczywiście, jako misjonarz pójdzie do nieba. “To ja pójdę do piekła” – odparła na to stary wódz, licząc na spokój jeśli nie w tym świecie, to chociaż w przyszłym.

W rezerwacie Standing Rock w Dakocie Południowej mój dziadek był misjonarzem Kościoła Episkopalnego przez wiele lat po nawróceniu się na Chrześcijaństwo. Spędził wiele czasu, usiłując nawrócić starego wodza Galla, jednego ze strategów zwycięstwa nad Custerem, sławnego i bardzo wpływowego członka plemienia.

Mój dziadek podał Gallowi wszystkie argumenty z Biblii i niektóre spoza niej, ale starzec uparcie trzymał się swoich starych indiańskich wierzeń. Nie przekonywały go ani niebiańskie rozkosze, ani piekielne męki. Ale ostatecznie, ponieważ lubił mojego dziadka, zdecydował się na nawrócenie.

Został ochrzczony i na Boże Narodzenie był gotów do przyjęcia swojej pierwszej komunii. Przez cały dzień pościł a w Wigilię wziął udział we mszy świętej.

Pogoda była bardzo mroźna, a maleńki kościół ogrzewany był stojącym na środku starym piecem na drewno. Gall, jako najbardziej szanowany członek wspólnoty, otrzymał honorowe miejsce przy piecu, gdzie było mu ciepło.

Z szacunku dla starca mój ojciec właśnie jemu pierwszemu podał komunię z chleba i wina. Gall wziął kielich, wypił całą jego zawartość i wrócił na swoje miejsce. Przyjął w ten sposób sporą dawkę przeznaczonego dla całej wspólnoty duchowego wzmocnienia.

Gdy wrócił na swoje ciepłe miejsce przy piecu okazało się, że wino szybko zaczęło działać na starca, który nie jadł nic przez prawie dobę.

“Wnuku” - zawołał do mojego dziadka. “Teraz rozumiem, dlaczego chciałeś, bym został Chrześcijaninem. Czuję się świetnie, jest mi dobrze, ciepło i jestem szczęśliwy. Dlaczego nie powiedziałeś mi, że Chrześcijanie robią tak w każdą niedzielę? Gdybyś mi o tym opowiedział, już dawno przyłączyłbym się do twojego kościoła.”

Nie trzeba dodawać, że msza skończyła się tak szybko, jak to było możliwe a liczba uczestników mszy w kolejna niedzielę gwałtownie wzrosła.

Inny misjonarz podróżował kiedyś z Gallup do Albuquerque. Po drodze zaoferował podwiezienie Indianinowi idącemu do miasta. Zdobywszy w ten sposób słuchacza, zaczął ostrożnie promować swe przesłanie.

“Czy zdajesz sobie sprawę” – zapytał “że zmierzasz do miejsca pełnego grzeszników”? Indianin skinął potakująco głową.

“A szaleńcy nurzają się tam w swych szaleństwach?” Znowu skinięcie głową.

“I że zmierzają tam grzeszne kobiety, które prowadziły złe życie?” Uśmiech i kolejne skinięcie.

“I że nie idzie tam nikt, kto wiedzie dobre życie?” Może da się nawrócić, pomyślał misjonarz i sięgnął po kluczową kwestię: “A wiesz, jak nazywamy to miejsce?”

Indianin odwrócił się, spojrzał na misjonarza i powiedział: “Albuquerque.” (...)

Jedna z ulubionych na Południowym Zachodzie opowieści mówi o czasach, gdy Apacze i osadnicy walczyli o kontrole nad Arizoną. Ostatnim, który miał podpisać traktat pokojowy był stary wódz Apaczów. Ale posłańcy bezskutecznie namawiali go, by złożył swój podpis i by na całym terytorium zapanował pokój.

Wódz, który czuł, że jego dni są policzone, wezwał do siebie trzech synów i wymógł na nich obietnicę, że nie zawrą pokoju dopóki wszyscy trzej nie podpiszą traktatu. Krótko potem umarł a jego trzej synowie - Jelenie Kopyto, Biegnący Niedźwiedź i Spadające Skały - rozeszli się w poszukiwaniu szczęścia – każdy z częścią plemienia.

Zwiadowcy szybko odnaleźli Jelenie Kopyto i Biegnącego Niedźwiedzia i nakłonili ich do podpisania traktatu. Nie mogli jednak trafić na Spadające Skały. Mijały lata i bezskutecznie poszukiwano zaginionej grupy. Z czasem z poszukiwań zrezygnowali wszyscy z wyjątkiem Wydziału Komunikacji. I dlatego, gdy dziś jedzie się przez górskie przełęcze Arizony, to duże znaki ostrzegają: “Uwaga na Spadające Skały”.

Płynące lata nie zmieniły podstawowego przekonania Indian, że wciąż są równymi partnerami Stanów Zjednoczonych. Kilka lat temu, podczas przesłuchania na temat praw obywatelskich w Dakocie Południowej, zapytano jednego ze Siuksów, czy wciąż uważają się za niepodległy naród. “O tak, – brzmiała odpowiedź - wciąż możemy wypowiedzieć wam wojnę. Możemy przegrać, ale dobrze wiecie, że walka będzie ciężka. Pamiętacie co było ostatnio nad Little Big Horn w Montanie?” (...)

Współczesny żart mówi, że zrobiono badanie opinii publicznej i że tylko 15 procent Indian uważało, że Stany Zjednoczone powinny wycofać się z Wietnamu. Pozostałe osiemdziesiąt pięć procent uważało, że powinny wycofać się z Ameryki!

Jednym z najpopularniejszych tematów indiańskiego humoru jest Biuro do Spraw Indian (BIA). Ktoś zapytany kiedyś o największy żart w kraju Indian odparł – “BIA!”. W czasie polityki likwidacji, niezależnie od tego ile plemion zostało zlikwidowanych, zatrudnienie w BIA rosło. Ponieważ celem polityki likwidacji była redukcja rządowych wydatków, ciągłe zatrudnianie nowych ludzi spowodowało, że Indianie przestali w to wierzyć. Tak zrodziła się plotka, że BIA likwiduje Indian po to, by świadczyć usługi wyłącznie własnym pracownikom. (...)

Inna historia dotycząca BIA mówi o Indianinie, który chciał nowy mózg. Poszedł do kliniki i poprosił o operację, by wymienić swój mózg na lepszy.

Doktor zabrał go do sali pełnej półek, na których stały rzędy słoików z mózgami. Każdy słoik miał metkę z ceną. Mózg doktora kosztował dziesięć dolarów za uncję, mózg profesora piętnaście, mózgi kolejnych specjalistów były coraz droższe, a w ostatnim rzędzie na samym końcu stał słoik z etykietką – tysiąc dolarów za uncję.

Indianin zapytał czyj mózg jest taki drogi a doktor odparł, że słoik zawiera mózgi z BIA i dodał: “Rozumiesz, potrzeba wielu dawców na uncję”. (...)

Najbardziej katastrofalną w skutkach, obok likwidacji, polityką Biura do Spraw Indian był program tzw. przesiedlania. Zapoczątkowała ja administracja Eisenhowera jako sposób na wyciągnięcie Indian z rezerwatów do slumsów w miastach, gdzie mieliby się rozpłynąć.

Na Indian z rezerwatów wywierano silny nacisk, by przenosili się do miast. Urzędnicy biura prześladowali ich, dopóki nie zgodzili się dołączyć do programu. Czasami urzędnicy BIA tak bardzo chcieli pozbyć się Indian z rezerwatu, że sami wywozili do miasta całe rodziny. Ale Indianie wracali do rezerwatu, kiedy tylko zorientowali się, co miasto ma im do zaoferowania. Wiele historii opowiada o tym, że Indianie wracali do rezerwatu szybciej od urzędników, którzy wywozili ich do miasta.

Kiedy rozpoczął się program badań kosmosu, wiele mówiło się o wysłaniu ludzi na Księżyc. Dyskusja koncentrowała się często wokół trudności z powrotem na ziemię, ponieważ procedury powrotne uważano na niepewne. Jeden z Indian zaproponował wówczas, by na Księżyc wysłać Indianina. “On już na pewno znajdzie sposób, by wrócić.”

Czipewejowie często żartują ze Siuksów na temat dawnych czasów, kiedy przegonili ich z Minnesoty. Był to, jak twierdzą, pierwszy pomyślny program przesiedlenia. Z kolei plemiona wyparte przez Siuksów podczas najazdu prerii wyśmiewane są jako ofiary programu przesiedleń prowadzonego przez Siuksów. (...)

Podczas Konferencji na temat ubóstwa w maju 1966 roku znany indiański przywódca z Cheyenne River i klasyczny gawędziarz Alex Chasing Horse opowiadał następującą anegdotę na temat biedy.

Zdarzyło się, że białemu nowojorczykowi przedstawiono pewnego starego wodza. Starzec spodobał się białemu, więc zaprosił go na obiad. Stary wódz od dawna nie kosztował dobrego steku, więc chętnie przyjął zaproszenie. Szybko skończył swój stek i nadal wyglądał na głodnego. Biały zaproponował mu więc kupno następnego i czekając na stek powiedział: “Wodzu, chciałbym mieć twój apetyt”.

“Nie wątpię, biały człowieku” – odparł wódz. “Zabrałeś już moja ziemię, moje góry i strumienie, zabrałeś moje łososie i bizony. Zabrałeś mi wszystko z wyjątkiem mojego apetytu, a teraz chcesz nawet to. Czy nigdy nie będziesz miał dosyć?”

Podczas konferencji na temat pomocy dla miast pewien Indianin zdziwił publiczność swoim poparciem dla tego programu. Przez cały dzień przekonywał, że program ten rozwiąże problemy Indian w rezerwatach. Pytano go, dlaczego chce tego programu. Uczestnicy konferencji przekonywali go, że program byłby doskonały dla Murzynów i Meksykanów, bo wielu z nich mieszka w miastach. Ale nie rozumieli, jaki pożytek z programu dla miast mogą mieć Indianie z rezerwatów.

“Wiem - odparł Indianin – że wielu czarnych i Meksykanów chce tego programu, bo wielu z nich mieszka w miastach i miasta te trzeba przebudować, by zapewnić im lepsze życie. Ale ten sam program oznaczałby także lepsze życie dla moich ludzi. Widzicie, gdy przebuduje się miasta i osiedli tam wszystkich, ogrodzimy je i w całym kraju wypuścimy znowu nasze bizony.”

Ludzie są często zaskoczeni, gdy dowiadują się, że Indianie nie angażują się zbytnio w walkę o prawa obywatelskie. Wielu oczekuje, że Indianie będą maszerować i demonstrować tak jak inni sądząc, że problemy wszystkich biednych grup są podobne.

Ale Indianie, mając od dawna uprawnienia traktatowe, uważają, że o wiele ważniejsza jest dla nich obrona posiadanych już praw. Jednak od początku ruchu praw obywatelskich etniczne żarty międzygrupowe są coraz częstsze i tylko niewielu Indian nie komentuje żywo działań innych grup. (...)

Indianin i Murzyn rozprawiali pewnego dnia w barze o swoich grupach i o tym, jak były traktowane przez białych. Każdy współczuł drugiemu w jego problemach i uważał, że druga grupa była traktowana gorzej.

Indianin przypominał czarnemu, że jego bracia byli niewolnikami, że nie mieli szansy na godne życie rodzinne i byli prześladowani na Południu. Murzyn zgadzał się z tym, ale o wiele bardziej rozwodził się nad krzywdami wyrządzonymi Indianom. Mówił o złamanych traktatach, wielkiej kradzieży ziemi, kocach zarażonych ospą i wręczanych plemionom przez Anglików oraz o przesiedleniach Indian do miast.

Słuchając tego przejmującego wywodu, Indianin całkowicie zatracił się w smutku. Nad każdą krzywdą kiwał smutno głową i wkrótce był całkowicie przekonany, że praktycznie nie ma już nadziei dla całego jego ludu. Wreszcie nie wytrzymał.

“A czy wiesz, – zapytał Murzyna – że w historii tego kraju był czas, że strzelano do nas tylko dla piór?” (...)

Z powodu braku komunikacji między mniejszościami żarty międzygrupowe grożą często nieporozumieniami. Inaczej jest wtedy, gdy plemiona żartują z siebie nawzajem. Siuksowie ogłaszają, że przy wejściu wydają listy żelazne Czipewejom, a ci ostatni odpowiadają, że jeśli Siuksowie nie będą zachowywać się poprawnie, to znów ich przesiedlą. Plemiona z Południowego Zachodu ogłaszają niewinnie, że ich przysmaki z chili są bardzo łagodne, podczas gdy w rzeczywistości podawane są w żaroodpornych naczyniach. Plemiona północne biorą duże porcje i przełykają je jakoś mimo łez i spalonych ust.

W dawnych czasach, gdy nie było już bizonów, Siuksowie musieli jadać psy, żeby przeżyć. Nie mieli żadnego innego mięsa i nawet królików w rezerwacie było niewiele. Inne plemiona wciąż nabijają się z nich z tego powodu, ogłaszając na przykład podczas dorocznego bankietu, że dzięki współpracy z lokalnym schroniskiem dla zwierząt szef kuchni przygotował dla Siuksów specjalny posiłek.

W 1964 roku Billy Mills, Siuks z Pine Ridge w Dakocie Południowej, wygrał bieg na 10000 metrów na Olimpiadzie w Tokio. Słusznie dumni z Billy’ego Siuksowie często informowali inne plemiona o jego zwycięstwie. Pewnego dnia przechwalaliśmy się tym sukcesem wśród Indian Cour d’Alene z Idaho, którzy uprzejmie potakiwali głowami.

Wreszcie żona przewodniczącego plemienia, Leona Garry oznajmiła, że umiejętności biegowe Millsa wcale nie zaskakują Indian Cour d’Alene. “W końcu – powiedziała – tutaj, w Idaho, Siuksowie muszą biagać daleko i szybko, jeśli chcą się utrzymać przy życiu.” To zakończyło dyskusję o sportowych umiejętnościach Siuksów tego wieczora. (...)

Udzielanie odpowiedzi ciekawskim białym także bywa czasami zabawne. W nocnym klubie w Waszyngtonie grupa Indian z Dakoty Północnej relaksowała się przed powrotem do domu. Pewien mężczyzna, nieśmiały i przystojny Czipewej, zwrócił uwagę jednej z tancerek, która rozpoczęła z nim rozmowę o życiu Indian.

Czy Indianie wciąż mieszkają w namiotach, zapytała. Indianin przyznał nieśmiało, że czasami mieszka latem w namiocie, bo jest tam wtedy chłodniej, niż w domu. Padało pytanie po pytaniu, a na wszystkie udzielał równie uprzejmych odpowiedzi. Dziewczynie Czipewej podobał się coraz bardziej, a on czuł się coraz bardziej zakłopotany jej zainteresowaniem.

Kiedy dziewczyna zapytała, czy Indianie nadal napastują karawany wozów odparł, że nie i że przestali to robić dawno temu. Dziewczyna była tą informacją załamana. “Tak chciałabym być tak napastowana przez ciebie” – powiedziała i było po wszystkim.

Louie Sitting Crow, weteran dawnych lat z Crow Creek w Dakocie Południowej, zwykł był jeździć do miasta i obserwować turystów podróżujących autostradą nr 16 w kierunku Black Hills. Pewnego dnia na stacji benzynowej zatrzymał się samochód z Nowego Jorku, by zatankować przed długą podróżą.

Dziewczyna z auta zaczęła rozmowę z Louie. Zadawała mu wiele pytań o Siuksów, a on odpowiadał najlepiej jak umiał. Tak, Siuksowie byli walecznymi wojownikami. Tak, Siuksowie władali niegdyś całym stanem. Tak, wciąż tęsknią za dawnymi czasami.

Wreszcie dziewczyna zapytała, czy Indianie nadal skalpują ludzi. Louie, zmęczony już pytaniami, odparł: “Kiedy przejedzie pani na zachodni brzeg tej rzeki, znajdzie się pani w kraju najwaleczniejszych ludzi na świecie i będzie pani miała dużo szczęścia, jeśli dojedzie pani do Black Hills żywa. Pyta pani, czy nadal skalpują. Powiem pani – gorzej! Teraz ucinają całe głowy.”

Jak wspominał Louie, samochód zawrócił na wschód, jak tylko zatankował. (...)

Indianin z Montany został aresztowany za jazdę po pijanemu i zamknięty na noc do aresztu. Następnego ranka zaprowadzono go przed oblicze sędziego. Nie znając biegle angielskiego, Indianin martwił się o przesłuchanie, ale chciał wypaść jak najlepiej.

Sędzia, przyzwyczajony do wygadanych osobników, czekał na przemówienie mężczyzny. Tymczasem Indianin czekał cicho, aż głos zabierze sędzia. Podczas gdy obaj spoglądali na siebie, cisza stawała się nie do zniesienia i sędzia kompletnie zapomniał o co oskarżony jest stojący przed nim mężczyzna.

Powiedział więc: “Mów, Indianinie. Dlaczego tu jesteś?”

Indianin, który zamierzał odmówić przyznania się do winy, został całkowicie wytrącony z równowagi. Przełknął ślinę, spojrzał na sędziego i odparł: “Wysoki sądzie, zostałem zatrzymany za prowadzenie pijanego samochodu.”

Zwięzłe odpowiedzi są w kraju Indian popularne. Popovi Da, sławny artysta Pueblo, został kiedyś zapytany, dlaczego Indianie byli pierwsi na tym kontynencie. “Bo czekaliśmy na rezerwaty” – brzmiała jego odpowiedź. Innym razem, zapytany przez antropologa jak Indianie nazywali Amerykę, zanim przybyli tam biali ludzie, odparł po prostu – “nasza”. Młodego Indianina zapytano pewnego dnia podczas konferencji, czym były wieczne traktaty. “Zapisem wiecznych żądań naszej ziemi” - odpowiedział.

Najlepszy przykład indiańskiego humoru i bojowości, jaki kiedykolwiek słyszałem, padł pewnego dnia z ust Clyde’a Warriora. Przemawiał on do grupy ludzi na temat Krajowej Rady Indiańskiej Młodzieży (NIYC), której był wówczas przewodniczącym. Mówił o programie odrodzenia życia po indiańsku, a wielu zebranych odnosiło się sceptycznie do pomysłu odbudowy indiańskich społeczności zgodnie z indiańskimi tradycjami.

“Czy zdajecie sobie sprawę, – mówił – że kiedy powstawały Stany Zjednoczone tylko 5 procent ludzi mieszkała w miastach a 95 procent – na wsi? I że teraz 70 procent mieszka w mieście a tylko 30 procent - na wsi?”

Słuchacze potakiwali uprzejmie, ale nie wyglądało na to, by wiedzieli do czego zmierza.

“Nie rozumiecie, co to oznacza?” – kontynuował. “To znaczy, że spychamy ich do miast. Wkrótce odzyskamy cały kraj!”

Nie potrafię przewidzieć, czy indiańskie dowcipy nabiorą ostatecznie jeszcze większego znaczenia. Wszyscy Indianie zgadzają się jednak, że humor jest spoiwem rodzącego się ruchu indiańskiego. Jeżeli ludzie potrafią śmiać się z samych siebie, śmiać się z innych i panować nad wszystkimi aspektami życia bez pozwalania komukolwiek na wpadanie w skrajności, to sądzę, że potrafią przetrwać.

Fragmenty rozdziału “Indian Humor” z książki Vine’a Delorii, Jra “Custer Died for Your Sins” z 1969 roku przełożył Marek Nowocień