Wilf Pelletier (Wawashkesh)

CI DURNI INDIANIE

Wstęp

Chcę wam opowiedzieć jak durni są Indianie. Najpierw jednak parę słów o tym, jak doszło do tej opowieści. Pewnego razu, w trakcie moich pierwszych wystąpień na temat durnoty Indian, zostało trochę czasu na pytania. I wtedy jakiś mądrala (w każdej grupie słuchaczy znajdzie się choć jeden taki) wstał i spytał: - Jeśli jesteś taki durny, to kto pisze ci te wszystkie teksty?

Cóż, muszę przyznać, że zrobiło mi się ciemno przed oczami. Odpowiedź, której nie umiałem mu wtedy udzielić, brzmi następująco: teksty pisze mi moje doświadczenie. Każdy ma talent, tak jak każdy ma nos, dwoje uszu i wątrobę. W większości jesteśmy jednak tak zaskorupieni, że ów talent sporadycznie tylko wychodzi na powierzchnię. Mam też kolegę, który pisze dla mnie, ale woli on pozostać anonimowy. Obu nam się zdaje, że mamy dla was coś ekstra. Otóż, żaden z nas nie doświadczył w pełni dobrodziejstwa oficjalnej edukacji, bo wcześnie uciekliśmy ze szkoły, jesteśmy zatem skończonymi durniami i wiemy tylko jedną rzecz, mianowicie, że nie wiemy, co robić. Tymczasem ludziom dookoła wydaje się, że wiedzą, co robić, ba! są głęboko przekonani, że wiedzą też, co inni mają robić!

Instytucje zachodniego świata tworzą programy, wyznaczają zadania, powołują komitety itd. co da im zajęcie na najbliższy tysiąc lat. Każda organizacja ma swoją komisję programową. W rezultacie młodzi Indianie, którzy opuszczają rezerwat i próbują włączyć się w życie społeczne, odkrywają nagle, że muszą zostać mówcami.

Był taki czas w mojej karierze mówcy, że przemawiałem przed obiadem, przemawiałem po obiedzie, przemawiałem wieczorem, uczestniczyłem w seminariach i przychodziłem na dyskusję. Nikt nie pracował tak ciężko i był tak kiepsko opłacany jak ja, chociaż sporo się nauczyłem. Na przykład to, że choć przemawiałem jako Wilf Pelletier, to publiczność słyszała Indianina.

Ta nalepka "Indianin", jaką mnie obdarzono, utrudniała wszelką prawdziwą komunikację. W pewnym momencie, spostrzegłem się, że choć żaden Indianin nie prosił mnie, bym przemawiał w jego imieniu, to jednak nagle stałem się "indiańskim rzecznikiem". Krótko potem doznałem kolejnego szoku: choć żaden Indianin nie prosił mnie o to, zostałem "indiańskim liderem".

W końcu uświadomiłem sobie, że większość ludzi wcale mnie nie słucha. Większość ludzi, jakich spotykałem, twierdziło, że interesuje ich - jak to określili - "problem indiański". I przychodzili na spotkania z głową pełną gotowych formułek na temat Indian. Dlatego się poddałem i zszedłem ze sceny. Byłem wściekły, sfrustrowany, rozgoryczony i bardzo samotny. Niebawem jednak zacząłem się śmiać z tego wszystkiego, bo było to naprawdę zabawne i miałem, na szczęście, paru przyjaciół, którzy podzielali mój śmiech.

Indianie nie potrzebują żadnej pomocy od białych. Wszystko, czego chcą, to uwolnić się od nich, od ich założeń, poglądów i dobrych intencji. Niektórzy z nas znajdują trochę ulgi w śmiechu. Stąd właśnie wzięła się moja opowieść.

Mam nadzieję, że znalazłem sposób na podzielenie się tą ulgą z wami. Śmiech to wielki nauczyciel. Nauczycie się od niego więcej brzuchem aniżeli głową. W trakcie śmiechu, okazuje się, że do niczego nie należy podchodzić na poważnie, za wyjątkiem jedzenia i picia. Kiedy zachodni świat nauczy się sztuki podboju za pomocą śmiechu, Pokój spocznie na nas i ześle swe błogosławieństwo, a my przyjmiemy jego obecność równie naturalnie, jak teraz przyjmujemy błogosławieństwo światła dziennego.

x x x

Historia - nie jestem historykiem... nawet nie mam wykształcenia, więc oczywiście ja niczego nie wiem. Nie mogę się jednak powstrzymać od własnych spostrzeżeń. Oto więc historia pióra Wilfa Pelletiera. Cała historia Ameryki, jaką znacie, oparta jest na podstawie zapisów sporządzonych przez Europejczyków i ich potomków w ciągu minionych czterystu lat. Natomiast historia, jaką ja chcę wam przedstawić oparta jest na tym, co widziałem i słyszałem od ludzi, którzy żyli tu tysiące lat wcześniej.

Według mnie przyczyna odkrycia Ameryki leży nade wszystko w tym, że warunki w Europie były do tego stopnia złe, iż wielu ludzi poczuło, że musi po prostu gdzieś wyjechać. W owym czasie były tysiące złodziei, rabusiów i ludzi nieprzystosowanych, którzy znajdowali się na celowniku i szukali miejsca, gdzie mogli by się ukryć. Tych malkontentów i kryminalistów nazywamy dziś pionierami. Odkrycie Ameryki spadło na naszych ludzi jak grom z jasnego nieba. Nie spodziewali się, że ktoś może ich odkryć. Kolumb także nie spodziewał się odkrycia Ameryki, ale to zupełnie inna historia. Powodem wszystkiego, co tak niespodzianie spadło było to, iż moi ludzie nawet nie wiedzieli, że potrzebują pomocy.

Cóż, pewnie wiecie, kto naprawdę potrzebował pomocy - ci pionierzy. Byli tacy nieudolni... nawet nie umieli się wyżywić. Gdyby moi ludzie nie doglądali ich i nie pokazali jak sadzić kukurydzę, jak polować i łowić ryby - wszyscy by wyginęli. Jak wiemy nie pomarli, ale wcale nie czuli się znowu tak dobrze, o nie. W gruncie rzeczy czuli się gorzej niż w Europie. Może cały humor psuł im fakt, że musieli zdać się na pomoc ze strony dzikich i pogan.

Gdy jest ci źle, masz do dyspozycji wiele sposobów poprawienia sobie humoru. Jedni piją olej rycynowy, inni wódkę. Jeszcze inni wstępują do klubów wzajemnej adoracji, idą do fryzjera albo kopią psa. Jednak pionierzy nie zrobili nic z tych rzeczy. Oni sprowadzili sobie czarnych ludzi z Afryki. Zrobili to, ponieważ dzięki temu mogli poczuć się wyżsi od czarnuchów.

Czuli, że czarnuchy są gorszego gatunku niż oni i rozkręcili niezły interes, żeby utrzymać ich w tym przekonaniu. Kiedy więc znaleźli się w tej sytuacji, że istniały dwie odrębne rasy - Indianie i Czarni, którzy byli gorsi od nich, głupsi, biedniejsi, bardziej żałośni i bezradni - wtedy, rzecz jasna, poczuli się już znacznie lepiej.

Ale wiecie co, tym pionierom i ich potomkom ciągle było mało. Wyglądało na to, że w ogóle nie są zdolni do tego, by kiedykolwiek poczuć się zupełnie dobrze. Wkrótce więc sprowadzili paru Chińczyków, żeby budowali kolej żelazną. Nazwano ich kulisami, bo jadąc pociągiem cały czas kulili się z zimna. Potem ściągnęli Japończyków. Dzięki temu czuli się coraz lepiej. Z początku wszystko szło świetnie, bo ci durni Indianie, Czarni i Chińczycy, i Japończycy byli kompletnie zaszokowani bogactwem i technologią białego człowieka, jego nauką i przemysłem.

Wkrótce jednak te upupione mniejszości nie chciały już dłużej być upupione. Zaczęły robić kłopoty i urosły do rangi problemów. Odtąd biali mieli więc na głowie problem indiański... potem problem murzyński i tak dalej.

Żyjąc obok białego człowieka, wszyscy oni poznali go całkiem dobrze, a im bardziej go poznawali, tym radość ich była mniejsza niż jego. W końcu doszli do przekonania, że nikt nie chce czuć się gorzej od białego człowieka i wielu z nich napełniło gorące pragnienie czucia się tak dobrze jak on. Później to uczucie znane było jako równość. Wszyscy ci ludzie zaczęli przemawiać, urządzać kampanie i wybory, bo w ten sposób zdobywa się równość. Nazywa się to polityką. Moi ludzie byli jednak tak durni, że nie rozumieli jak się robi politykę. Tak naprawdę nie mieli nawet takiego słowa.

Zajmowali się swoimi sprawami przez tysiące lat i przez cały ten czas nie wiedzieli, że nie można zajmować się swoimi sprawami nie mając rządu. Nie wiedzieli, że potrzebny jest budynek parlamentu - miejsce, w którym rząd mógłby działać. Jeśli nie ma takiego miejsca, rząd nie może działać. Ten budynek trzeba napełnić członkami parlamentu, którzy pochodzą z wyborów.

Możecie sobie wyobrazić jak byliśmy durni?! Nie pomyśleliśmy nawet o Państwowym Zarządzie Portów - a przecież wszyscy mieliśmy kanu. Nic nie wiedzieliśmy o pobieraniu podatków - pieniądze w ogóle nie przyszły nam do głowy. Byliśmy durni do tego stopnia, iż nie wiedzieliśmy, że rząd to triumf większości ludzi nad mniejszością, i że podział społeczeństwa to objęcie władzy.

Nawet naszym najstarszym i najmądrzejszym doradcom rządzenie kojarzyło się z powszechnym dobrem. Nie wiedzieliśmy nawet, że do rządzenia potrzebna jest władza. Byliśmy tacy durni; myśleliśmy, że wszystko czego potrzeba do rządzenia to... aż wstyd mi się przyznać... mądrość i współczucie.

Moi ludzie byli tak durni, że nawet nie wiedzieli, że kraj musi być zjednoczony. Nie wchodziło im do głowy, że nie można sobie pozwolić na separatyzm. Trzeba być zjednoczonym pod względem politycznym i ekonomicznym, nawet jeśli się nawzajem nie znosi. U nas występowały rasowe uprzedzenia, ponieważ tam... za tymi wzgórzami... żyli ludzie, którzy wyglądali jak istoty ludzkie, ale nie byli tacy sami bo... no właśnie... śmiesznie mówili. Moi ludzie nie pomyśleli, że trzeba tam pójść i nauczyć tych ludzi właściwej mowy, bo jeśli się tego nie zrobi, to powstanie separatyzm, a na to nie wolno sobie pozwolić.

Tak było jednak naprawdę dawno temu. Po Kolumbie dowiedzieliśmy się, od białych naukowców (ludzie, którzy badają społeczeństwa prymitywne), że ludzie, którzy śmiesznie mówili są w rzeczywistości naszymi dalekimi krewniakami. Dla nas oznaczało to, źe tylko pod pewnym względem są istotami ludzkimi. Przypuszczam, że oni myśleli o nas to samo.Jeszcze jednej rzeczy dowiedzieliśmy się od tych naukowców, mianowicie że ci nasi dalecy krewni noszą imię Siuksa. Wszyscy, nawet ci najbardziej twardzi i odważni wojownicy nosili to dziewczęce imię... Siuksa. Moi ludzie myśleli, że to niezły bajer. Śmiali się z tego przez siedem pokoleń. Niektórzy starzy śmieją się do dzisiaj.

Kwestia rządu spędzała moim ludziom sen z powiek. Sądzili, że decyzje dotyczące wszystkich ludzi powinny być podejmowane przez najmądrzejszych, najbardziej doświadczonych i dzielnych ludzi w wiosce. W ten sposób wszyscy mądrzy, dzielni i doświadczeni ludzie obejmowali ważne i kierownicze stanowiska.

Po prostu nie wiedzieliśmy, że właściwy system demokratyczny powinien przyciągnąć najbardziej ambitnych ludzi w społeczeństwie... najbardziej egoistycznych... tych, którzy są święcie przekonani, że wiedzą co jest najlepsze dla każdego, którzy chcą kierować życiem innych ludzi. Ciągle jeszcze uczymy się polityki, nawet dziś.

Właśnie niedawno Konserwatyści postanowili zmienić swą nazwę na Postępowych Konserwatystów. Pamiętacie? No, więc ludzie z mojej wioski dostali komunikat z Ottawy, informujący o zmianie nazwy. Moi ludzie urządzili spotkanie w tej sprawie, bo próbowali zrozumieć, co to naprawdę oznacza. Jeden myślał, że postępowy konserwatyzm musi oznaczać partię, która postępowo staje się coraz bardziej konserwatywna. Z trudem na to przystano. Po długiej debacie osiągnięto porozumienie, że oznacza to krok do przodu i krok do tyłu, co daje w efekcie stanie w miejscu. I oczywiście każdy wiedział, że wcale nie o to chodzi.

Nie chcę się usprawiedliwiać, ale to prawda, że w ogóle nie mieliśmy książek do nauki. Są tacy, co mówią, że wynaleźliśmy papier na długo przed przybyciem Kolumba, ale nikomu nie przyszło do głowy, by na nim pisać, nie mówiąc już o drukowaniu. Cały papier zużywaliśmy więc na robienie samolocików. Umiejętność czytania i pisania została zapomniana. Nie wiem, czy to prawda, ale jeśli tak, to wynika stąd, że wynaleźliśmy samolot na długo przed braćmi Wright. Swoją drogą, myśleliśmy że wiedza to coś wrodzonego, o tutaj, w mózgu... jak krew w żyłach albo wzrok w oczach czy słuch w uszach.

Kompletnie nie zdawaliśmy sobie sprawy, że cała wiedza znajduje się w książkach i że jeśli nie umiesz czytać i nie masz książek, twój mózg pozostanie właściwie pusty i nigdy nie będziesz nic wiedział.

Nie wiedzieliśmy też, że zanim rozpocznie się nauczanie, trzeba mieć takie specjalne miejsce, do którego się chodzi. Niczego się nie nauczysz chodząc ot tak sobie, to tu, to tam... trzeba tego pilnować. Potrzebne jest więc takie miejsce i ludzie, którzy tam biegają. Dziś już wiemy, że to nazywa się szkoła.

Wiemy też, że potrzebni są atestowani nauczyciele. Widzisz, byliśmy tak durni, że nie rozumieliśmy iż są ludzie, którzy wiedzą wszystko - nazywa się ich nauczycielami - i ludzie, którzy nie wiedzą nic - zwani studentami. Sądzę, że myśleliśmy, iż nauka przychodzi sama, tak jak wiosna, dzięki której cała ziemia zakwita kwiatami.

Jednym z efektów nie posiadania szkół, nauczycieli, tablic czy ławek - czyli systemu edukacyjnego - było to, że nikt nie miał żadnego stopnia. Nie mogliśmy więc powiedzieć kto jest kim. Nie wiedzieliśmy, kto jest bystry, a kto przygłupawy. Na tym jednak nie koniec, było coś jeszcze, coś bardzo ważnego.

Mianowicie, każdy automatycznie był... a tak... w pewnym stopniu równy.

Biuro Spraw Indiańskich robi oczywiście wszystko co może, aby stworzyć nam możliwości kształcenia i zdobycia w ten sposób równości. Nie wiedzieliśmy o tym na początku, musieliśmy się nauczyć czuć nierówni albo gorsi. Niektórzy z nas właśnie teraz zaczynają pojmować, jak ważne jest to poczucie niższości, bo jeśli nie poczujesz się niższy od innych - nie dowiesz się, gdzie jest twoje miejsce na słupie totemowym pokrewieństwa wyższego stopnia. Nie poczujesz niezadowolenia z samego siebie i swego miejsca w życiu. Człowieku, nie będziesz miał żadnych ambicji, a bez tego - nie zrobisz ani kroku do przodu.

Moi ludzie nigdy nie znali, ani nie mieli żadnego miejsca w życiu, za wyjątkiem powierzchni ziemi - rozciągającej się przed nimi we wszystkich kierunkach na wieki. Żyli tam na boku, na tym samym poziomie co inni i wszystkie rzeczy. Spoglądali jedynie na drzewa i orły. Ich miejsce życiowe znajdowało się pod niebem i słońcem. Niełatwo było się moim ludziom nauczyć o niższości i nierówności.

Może więc całe to gadanie, że jesteśmy przygłupawi to nieprawda? Wygląda na to, jakbyśmy zawsze robili wszystko na opak. To co nam wydawało się krokiem naprzód było w istocie krokiem wstecz. Jak w takiej sytuacji osiągnąć postęp? Postęp zależy od zwrócenia się we właściwym kierunku; od tego, że wiadomo gdzie się idzie.

Czytając z naszych własnych śladów zawsze mogliśmy powiedzieć, skąd przyszliśmy, ale nigdy nie było żadnych śladów w przyszłość. A zatem nie mieliśmy przyszłości. W naszym języku najbliższe określenie na przyszłość brzmiało coś jak łuk albo okrąg. Nasza droga była częścią okręgu. Takie było nasze pochodzenie, byliśmy tak durni, iż nie wiedzieliśmy, że postęp osiąga się jedynie idąc prosto przed siebie. Zdaje mi się, że chodziliśmy w kółko. Nasze wczorajsze ślady były jednocześnie śladami w jutro. To niezły klops, bo jeśli dewizą życiową jest wałęsanie się z przyjaciółmi, po bezdrożach i wertepach, po prostu tak sobie, bez żadnego celu, to brakuje też jakiejkolwiek ambicji, a to już wiadomo, co oznacza, mianowicie, że jest się dup, czyli do niczego.

Tak więc widać, ile jeszcze musimy się nauczyć. O wszystkim mieliśmy złe wyobrażenie. Musimy nauczyć się wszystkiego od nowa. Zniechęca nas jednak fakt, że uczymy się zbyt wolno i chociaż Biuro Spraw Indiańskich przeznacza co roku z sześćdziesiąt milionów na nasze kształcenie, na zakładanie szkół, na ławki, żebyśmy mieli gdzie siedzieć, na książki, na opłacenie nauczycieli i te sprawy... a nam wszystko z takim trudem wchodzi do głowy.

Jedną z przyczyn tego powolnego uczenia się jest może to, że zanim rozpoczniemy naukę, najpierw musimy opanować angielski albo jakiś inny europejski język. Okazało się, że gdybyśmy próbowali uczyć się we własnym języku, to zabrakłoby nam słów. Tak jest, nie mamy właściwego słownictwa.

Na przykład, słowo równość... nie mieliśmy takiego słowa. Za to mieliśmy równość... nic o tym nie wiedząc.

Albo współczucie. Takiego słowa też nie mieliśmy. Właściwie nie było wśród nas biedoty... ale nie wiedzieliśmy, że jesteśmy bogaci.

Gdy przyjechał tu Kolumb, zastał wielu ludzi, którzy śmiesznie mówili i zamieszkiwali całą tą posiadłości ...oba kontynenty. To olbrzymia własność, ale oni byli durni i nawet

nie wiedzieli, że je posiadają. Nie mieli do nich żadnych tytułów. Nie mieli żadnych płotów.

Nie postawili żadnych znaków typu: Własność prywatna albo Nie wchodzić czy też Obcym wstęp wzbroniony. Nikt nie wiedział, do kogo to wszystko należało. To zapewne największy bałagan w nieruchomościach, jaki oglądał świat.

I to właśnie umożliwiło Kolumbowi "odkrycie" Ameryki dla króla Hiszpanii, bo gdyby natknął się na wywieszkę typu Własność prywatna albo Nie wchodzić - to po prostu zawróciłby i spokojnie popłynął do domu, mówiąc później królowi Filipowi: "Niedobrze. Ameryka nie tylko jest zamieszkana, ale już będąca w posiadaniu". Oto więc zadanie, jakiego podjęli się pierwsi pionierowie: uporządkowanie owego bałaganu w sprawie nieruchomości tych wszystkich durnych ludzi.

Wymagało to sporo odwagi, bo przecież nie można tak po prostu zabrać się i zrobić. Nie można tego zrobić bez wprowadzenia edukacji i polityki, religii i sądów, bez policji i wojska, i wojny domowej, bez małżeństw i przemocy, i zanieczyszczeń, bez kolei żelaznej i autostrad - aby ludzie mogli się oderwać od tego wszystkiego - a także bez miast, do których ci ludzie mogli się zjeżdżać, aby tam ich podzielono... Wszystko to oczywiście pochłania olbrzymie pieniądze... i tego właśnie ogromnego dzieła podjęli się ci pionierowie.

Gdy przyjechał Kolumb i zobaczył to wszystko, od razu wiedział, co zrobić. Wrócił do Hiszpanii, żeby sprowadzić paru naprawdę dobrych agentów do spraw nieruchomości. Tak też się stało. Gdy przyjechali, sytuacja okazała się tak skomplikowana, że nie wiedzieli, jak zabrać się do tej roboty. Na szczęście sami Indianie podsunęli im rozwiązanie.

Po wielu latach doświadczania oszustw, zniewolenia, morderstw, zdrady i innych zniewag, moi ludzie zaczęli podejrzewać że białym wydaje się, iż są lepsi od Indian. Pewnego dnia Indianie spytali o to agenta nieruchomościowego, a on odrzekł:

- Tak - są lepsi, bo są cywilizowani. - A co to oznacza? - zapytali Indianie.- My nie mamy takiego słowa.

Biały powiedział: - Cóż, znaczy to, że jesteście dzikusami.

Moi ludzie ciągle jednak nie rozumieli i znowu zapytali: - A co to naprawdę oznacza?

Agent odpowiedział: - To znaczy, iż nie jesteście właściwie uświadomieni, że istoty ludzkie to nie zwierzęta. W dowód czego - nie ubieracie się właściwie, a czasami chodzicie całkiem nago. Nie pouczacie swoich dzieci jak trzeba, a pozwalacie im dorastać, jak szczeniętom. Nade wszystko nie jesteście chrześcijanami, a stąd jesteście przeklęci.

Moi ludzie skrzywili się i poszli sobie.

Po jakimś czasie jednak wrócili i spytali agentów: -

Jak zostać cywilizowanym?

- To bardzo proste - odparli biali, a potem wyprowadzili moich ludzi z krzaków i wytyczyli mały kwadrat ziemi. - To jest teraz wasza własność - powiedzieli. - Gdy ma się jakąś własność, to początek stawania się cywilizowanym. Jest jeszcze wiele innych rzeczy, jakie musicie zrobić, zanim zostaniecie ucywilizowani... na przykład przyjęcie chrztu, zdobycie wykształcenia, zawarcie małżeństwa i podjęcie pracy... ale przynajmniej zrobiliście ten pierwszy krok.

Moi ludzie powędrowali więc na tę swoją własność i przez chwilę czuli się ekstra będąc właścicielami posiadłości. Zaraz jednak przyszli tu księża i pobudowali kościoły - aby moi ludzie mogli przyjąć chrzest i ślub; potem postawiono szkoły - aby moi ludzie mogli zdobyć wykształcenie, a na koniec wybudowano domy, w których mogli mieszkać nauczyciele i kapłani.

Kiedy jednak stawiali te wszystkie budowle na naszej posiadłości, nie pytając nas nawet o zgodę, poczuliśmy się nieswojo. Niebawem moi ludzie spostrzegli, że ich własność jest bardzo uboga... jałowa i pełna skał. Poszli więc znowu zapytać agentów, którzy mieszkali sobie teraz za płotkiem, w dolinie nad rzeczką. - Wy jesteście myśliwymi - usłyszeli w odpowiedzi - a my jesteśmy farmerami. Potrzebujemy dobrej ziemi. Wy nie. Gdy będziecie na tyle ucywilizowani, żeby zostać farmerami jak my, chętnie odsprzedamy wam trochę tej nizinnej ziemi.

- Ale my nie mamy w ogóle waszych pieniędzy - jęknęli moi ludzie.

- To przynieście nam po prostu parę bobrowych skórek - powiedzieli agenci.

Może w ten oto sposób rozpoczął się wielki handel futrami. W każdym razie mamy taką legendę.

Uczenie się cywilizacji zajęło nam sporo czasu, a ciągle jeszcze wiele przed nami. Na przykład, tyle co uświadomiliśmy sobie, że aby być cywilizowanym trzeba mieć śmiecie. Zawsze mieliśmy wokół siebie jakieś odpadki, choć właściwie były to tylko resztki jedzenia i kości... żadnych tam puszek, butelek czy plastików... nie wiedzieliśmy więc, że to są śmiecie. Sądziliśmy, że to resztki dla psa. Myśleliśmy tak może dlatego, że psy to jadły. Dopiero niedawno dowiedzieliśmy się, że pokarm dla psów pochodzi z konserw, które kupuje się w sklepie.

To zaniedbanie w sprawie śmietnisk spowodowało, że straciliśmy szansę dużego zatrudnienia - wiecie, chodzi o cały ten interes z wywózką: śmieciarze, ciężarówki, dozorcy śmietników, przedmieścia i te sprawy. Prawdziwa przyczyna tego tkwi - jak zwykle - w tym, że nie wiedzieliśmy o potrzebie pracy.

W rezultacie wszyscy moi ludzie byli bezrobotni. Zatem przed Kolumbem, cała ekonomia Północnej i Południowej Ameryki funkcjonowała na zasadzie totalnego bezrobocia. Pomyślcie tylko, jak spokojne życie moglibyśmy wieść, gdy-byśmy wpadli na pomysł zasiłków dla bezrobotnych. Byliśmy durni do tego stopnia, że dopiero niedawno dowiedzieliśmy się, że aby sobie ulżyć, trzeba mieć kanalizację. Przez ileś tam pokoleń - nikt nie wie jak długo - aby sobie ulżyć chodziliśmy gdziekolwiek - jak zwierzęta, można by powiedzieć. Teraz zaczynamy sobie uświadamiać, że aby pójść do łazienki, trzeba ją najpierw mieć. To brzmi logicznie. Łazienka musi być podłączona do kanalizacji, która wpada do najbliższej rzeki.

Kolejny problem to religia. Moi ludzie byli tak ciemni, że nie wiedzieli nawet tego, że aby rozumieć trzeba mieć coś, co się nazywa religią. Ba, oni nawet nie mieli takiego słowa. W ogóle nie wiedzieli o tej hierarchii świętych, pośredników, biskupów i kapłanów. Byli tak durni, że przeważnie wierzyli w siebie. To ci dopiero klops.

Oduczenie się tego było naprawdę morderczym zadaniem. Sądzę, że gdybyśmy dowiedzieli się o Bogu odpowiednio wcześniej, dużo by nam to pomogło. Gdybyśmy tylko

wiedzieli, że On jest w pobliżu, próbowalibyśmy Go odnaleźć, jak sądzę. Nasze dzieci mogłyby się jakoś z Nim dogadać. Dziś jednak wydaje się już za późno. Wygląda na to, że już Go nie ma w pobliżu. Niektórzy nawet mówią, że On umarł.

Byliśmy tak durni, że nie widzieliśmy różnicy pomiędzy Szabatem a pozostałymi sześcioma dniami. W efekcie, każdy dzień tygodnia był dla nas święty. Nie wiedzieliśmy, że jest jakaś różnica.

Zresztą, to może wcale nie miało takiego znaczenia ...bo my przecież nie mieliśmy nawet tygodni. Tylko światło dzienne i mrok. Czas wyznaczał spotkania z ciepłem i zimnem. Nasze życie, wyznaczały okresy obfitości i dobrobytu, na przemian z okresami ubóstwa i głodu.

Nie wiedzieliśmy, że religia to śpiewanie hymnów i słuchanie kazań, zbieranie datków, budowa kościołów, gra w bingo i wysyłanie misjonarzy w pogańskie strony.

Byliśmy zakłopotani kościelną pobożnością. Popełnialiśmy więc różne gafy, takie jak wyprawy w dzicz na dwa-trzy tygodnie bez jedzenia. Wtedy miewaliśmy te dziwne sny, słyszeliśmy głosy i doznawaliśmy wizji. Sami widzicie, nie wiedzieliśmy, że to halucynacje. Teraz już wiemy, co to jest; wiemy, że tacy ludzie potrzebują pomocy i opieki.

W swej głupocie nie wiedzieliśmy, że zanim zacznie się praktykować religię, trzeba ukończyć seminarium. Mieliśmy takich ludzi, którzy przez cały czas słyszeli głosy i doznawali wizji, ale nie wiedzieliśmy, że są to ludzie obłąkani i że trzeba ich odosobnić. Przeciwnie, pozwoliliśmy im żyć razem z nami. Wiecie, co się stało. Ci szaleńcy zostawali duchowymi przywódcami w wiosce.

W ogóle nie wiedzieliśmy, co to jest religia. Właściwie myśleliśmy, że to radosna celebracja życia. Tymczasem okazało się, że to uroczyste obchodzenie pamiątki śmierci. Nie wiedzieliśmy, że do tego właśnie są wam potrzebne kościoły, posążki, krzyże i figury męczenników.

W głupocie nie wiedzieliśmy, że religia to pełne nadziei i modlitwy poszukiwanie czegoś, czego się nie ma. Myśleliśmy, że to raczej celebracja tego, co się ma. Kolejna sprawa, o jakiej nie mieliśmy pojęcia to grzech pierworodny. Sądziliśmy, że rodzimy się czyści i niewinni. Tak więc nie wiedzieliśmy też o zbawieniu. Pomyślcie o tych milionach Indian, przed Kolumbem, którzy pomarli w grzechu. W piekle muszą się pewnie teraz borykać z ogromnym przeludnieniem.

Byliśmy tak durni, że w ogóle nie mieliśmy sumienia. O kurcze, nikt z nas nie był zdolny poczuć się winnym. A gdy nie czujesz winy, skąd masz wiedzieć co jest słuszne? Człowieku, widzisz do czego prowadzi głupota! Nie dostaniesz się do nieba, oj nie. Jeśli nie wiesz, co jest dobre, a co złe - twoje miejsce jest w więzieniu. Niewiedza nie jest usprawiedliwieniem.

Oto więc zarys historii moich ludzi w relacji do europejskich emigrantów, czyli pionierów. Gdybym miał więcej czasu, powiedziałbym wam jeszcze więcej rzeczy. Na przykład, sprawy mieszkaniowe. Jak wiecie, moi ludzie poprzestali na tipi. A tu liczą się miasta.

Tak samo tożsamość. Wiecie, to niesłychanie ważne, wiedzieć kim się jest. Być może biali w niczym nam tak naprawdę nie zagrażali, jak właśnie w sprawie tego, kim się jest.

Kim jestem?

Zanim przyjechał Kolumb, nie miałem z tym żadnych problemów. Byłem jednym z ludzi, Odawa. Sądzę, że wiedziałem to tak samo, jak żyjące w pobliżu bobry wiedziały, że są bobrami; jak niedźwiedzie wiedziały, że są niedźwiedziami, i jak wilki wiedziały, że są wilkami. Żadne ze zwierząt nie miało w tej kwestii najmniejszych wątpliwości. Po prostu robiliśmy swoje. O życiu nauczyliśmy się sporo od innych zwierząt, a być może i one nauczyły się czegoś pożytecznego od nas.

Po Kolumbie zacząłem miewać kłopoty z ustaleniem, kim jestem. Na początek, powiedziano mi, że jestem Indianinem. Potem dowiedziałem się, że jestem poganinem i dzikusem. Jeszcze później zaczęto mi nieustannie mówić o tym, kim "powinienem" się stać. Całe to "stawanie się" sprawiało mi niezłego kaca.

Dotąd wszystko, co wiedziałem, to to że jestem. Nie wiedziałem, że możliwe jest, abym stał się kimś innym, niż jestem. Nawet nie wiedziałem, że dopóki nie staniesz się kimś, zawsze będziesz nikim.

Więc powiedziano mi, że powinienem się ochrzczcić, że powinienem się uczyć, że powinienem być ucywilizowany, że powinienem wziąć ślub, że powinienem nauczyć się handlować i dostać pracę i tak dalej te wszystkie "powinienem", co ponoć miało coś wspólnego z tym, kim jestem.

Jak już udowadniałem, ciągle mam sporo do nauczenia się. Jednej rzeczy nie muszę się uczyć, mianowicie, że kiedy ludzie zapominają, kim są, kiedy już nie wiedzą, kim są - zaczynają tworzyć kategorię tożsamości - nie tylko dla siebie, ale dla każdego i wszystkiego. Europejczycy i ich przeflancowani amerykańscy potomkowie zapomnieli, kim są, i to dawno temu. Nie wiem, kto im pomógł zapomnieć. Wiem tylko, że ich sposób podchodzenia do tej sprawy to stawanie się - każdy z osobna - "kimś".

Zasada jest następująca - robisz to, kim jesteś. Wszyscy dorośli są więc hydraulikami, elektrykami, farmerami, dentystami, nauczycielami albo duchownymi. Każdy z nich to w gruncie rzeczy taki czy inny specjalista. Gdy spotykam białego człowieka zawsze mam wielki problem. Przeważnie stykam się z ich zawodowymi kwalifikacjami, sporadycznie tylko mam do czynienia z prawdziwą, żywą białą osobą, co zawsze jest wielkim przeżyciem dla obu stron.

Mówiłem, że przyjechałem do miasta, żeby zobaczyć, czego mogę się nauczyć. Sądzę, że muszę powiedzieć, jako podsumowanie, że to, czego się nauczyłem dotyczy nie Indian

czy białych, ale istot ludzkich i humanitarnych wartości. A już tak zupełnie szczerze, to wszystko, czego się nauczyłem, dotyczy mnie samego. To wszystko wypływa z mego doświadczenia: w jaki sposób jestem sobą w dzisiejszym świecie. A to już jest tożsamość.

Kim jestem? Ludzie, którzy wiedzą, kim są, mają tożsamość globalną. Niczego nie pomijają i nikogo nie wykluczają. Natomiast ludzie, którzy zapomnieli, kim są, usiłują powetować sobie tę utratę tożsamości - czyli siebie - poprzez wytwarzanie i rozpowszechnianie substytutów wartości humanistycznych.

Gdy ludzie nie czują się już jak u siebie - pojawiają się sądy i kodeksy prawne, a także prawnicy, którzy je interpretują, oraz policja, która wymusza ich przestrzeganie.

Sprawiedliwość gubi się w zagmatwaniu procedury prawnej. Gdy ludzie nie czują się już mądrzy - w każdej społeczności pojawiają się szkoły, drukuje się podręczniki, szkoli się nauczycieli żeby je tłumaczyli - a dzieci poddaje się manipulacji i zachęca do rywalizowania ze sobą. Mądrość gubi się w zagmatwaniu procesu dydaktycznego.

Gdy ludzie nie czują się już pełni szacunku - wszędzie pojawiają się kościoły. Wysuwa się argumenty wbrew naturze. Ludzie doznają rozdwojenia z powodu obłąkanej formy kultu zwanej wyznaniem. Ty i ja gubimy się w zagmatwaniu obrządku religijnego.

A wszystko to nazywa się organizacją.

Pomyśl o tym.

Pomyśl, jak to się ma do wielkiej wymiany pokoleń - do spraw przetrwania - dzięki czemu wszyscy pozostajemy sobą.

Pomyśl, jak to się ma do pożywienia. Do sposobu mieszkania i ubierania się.

Do zdrowia.

Do miłości.

Próbujmy przypomnieć sobie, kim jesteśmy.

Wilf Pelletier

 ****

Tekst ukazał się w Tawacinie nr 24 Zima 19993/94

Tłumaczenie: Marek Maciołek

Na podstawie: Who is the Chairmen of this Meeting?. A Collection of Essays edited by Ralph Osborne. Neewin Publishing Co., Ltd. Toronto 1972, s. 1-20.

****

Strona główna; Literatura