Vine Deloria, Jr.

Antropolodzy i inni...

(rozdział "Antropologists and Other Friends"
z książki "Custer Died for Your Sins")


Mówi się, że w życiu każdego człowieka musi spaść trochę deszczu. Pewni ludzie mają złe horoskopy, inni przegrywają na giełdzie. McNamara stworzył na swoją zgubę koncerny TFX i Edsel. Kościół boryka się z rzeczywistością. Ale Indianie są bardziej przeklęci, niż wszyscy inni. Indianie mają antropologów. Każdego lata, kiedy rok szkolny dobiega końca, w kierunku kraju Indian płynie istny potok imigrantów. Nawet Szlak Oregoński nigdy nie był tak tłoczny, jak szosa 66 i autostrada nr 18 latem. Z każdej dziury i szpary na Wschodzie, niczym w odpowiedzi na jakiś pierwotny rytuał płodności, wyłaniają się -- i gromadzą się w rezerwatach -- ONI.

"Oni" to antropolodzy. Antropolodzy społeczni, historyczni, polityczni, ekonomiczni -- wszelkie odmiany tego gatunku uczestniczą w tej wielkiej letniej przygodzie. Dla celów niniejszej dyskusji wszystkich ich określać będziemy ogólnym pojęciem antropologów. Są oni najznakomitszymi członkami naukowej społeczności, zamieszkującej ziemię ludzi wolnych, a latem -- domy wojowników. Pochodzenie antropologa to tajemnica skryta w mrokach przeszłości. Indianie są przekonani, że wszystkie społeczeństwa Bliskiego Wschodu miały swoich antropologów -- bowiem żadne z nich już dziś nie istnieje. Indianie są równie pewni, że Kolumb przywiózł antropologów na swych okrętach, kiedy dotarł do Nowego Świata. Jak inaczej mógłby wyciągnąć tak wiele fałszywych wniosków na temat miejsca, w którym się znalazł ? Chociaż historyczne pochodzenie antropologów jest niepewne, to łatwo ich zidentyfikować w rezerwatach. Wmieszaj się w dowolny tłum. Wypatrz wysokiego, wychudzonego mężczyznę w bermudach, kurtce lotniczej z II wojny światowej, australijskim kapeluszu, tenisówkach, z dużym, źle zapiętym plecakiem na plecach. Nieodmiennie ma on chudą, seksowną żonę o włosach jak druty, iloraz inteligencji 191 oraz słownik, w którym nawet przyimki są jedenastosylabowe. Zwykle ma też aparat fotograficzny, magnetofon, lornetkę, hoola-hoop oraz kamizelkę ratunkową, obijające się o jego szczudłowatą postać. Rzadko posiada pióro, ołówek, dłuto, rylec, pałeczkę, pędzel lub cokolwiek innego do notowania swych obserwacji.

Ta postać to właśnie antropolog.

Antropolog zjawia się w indiańskim rezerwacie, by dokonywać OBSERWACJI. Zimą obserwacje te staną się książkami, z których uczyć się będą przyszli antropolodzy, aby po latach móc pojawić się w rezerwatach i zweryfikować obserwacje, które studiowali.

Kiedy książki będą już napisane, ich streszczenia ukażą się w naukowych czasopismach w postaci artykułów. Artykuły te mówią "jak jest" i służą jako katalizatory inspirujące innych antropologów do odbycia wielkiej pielgrzymki następnego lata.

Streszczenia kondensuje się następnie w dwóch celach. Niektóre z nich przesyła się do agencji rządowych jako raporty usprawieliwiające badania ubiegłego lata. Inne wysyła się do fundacji w nadziei na sfinansowanie przez nie przyszłorocznej wyprawy na Zachód.

Raporty krążą po agencjach rządowych i fundacjach przez całą zimę. Jedyny problem polega na tym, że nikt nie ma czasu na ich czytanie. Dlatego za pięć tysięcy dolarów rocznie zatrudnia się sekretarki do ich dekodowania. Ponieważ sekretarki nie umieją czytać złożonych teorii, redukują raporty do możliwie najlepszego sloganu i zapominają o raportach.

Wczesną wiosną, kiedy planuje się ekspedycje antropologiczne, slogany stają się tematami konferencji. Stają się okrzykami wojennymi rywalizujących grup antropologów, liczących na spotkanie w rezerwatach najbliższego lata. Co roku nowy okrzyk wojenny inspiruje nową opinię na temat natury "indiańskiego problemu". Jednego lata powita Indian radosny okrzyk: "Indianie są dwujęzyczni !" W następnym sezonie ta wielka prawda zostanie rozszerzona do: "Indianie są nie tylko dwujęzyczni -- są DWUKULTUROWI !"

Dwukulturowość stwarza duże problemy przeciwnemu obozowi antropologów. Przez dwa lata byli gorsi w tworzeniu sloganów i ich fundusze są na wyczerpaniu. Więc przeciwna szkoła myślenia wyskakuje błyskawicznie do przodu. "Indianie -- wołają przegrywający 'antrosi' -- są ludem WIEJSKIM !" Szala zwycięstwa przechyla się i ostatecznie osiągnięta zostaje równowaga, tak pożądana przez Matkę Naturę. Tak toczą się antropologiczne wojny, których celem jest sprawdzenie, która ze szkół przetrwa najdłużej. Ich polem bitwy jest, niestety, życie Indian. Możecie zapytać, dlaczego antropolog nie ma nigdy przy sobie nic do pisania. Nigdy nic nie pisze, bo już WIE, czego szuka. Antros nie musi notować nic, poza dziennymi wydatkami do rozliczenia, bowiem swoją odpowiedź znalazł w książkach, które przeczytał ostatniej zimy. Nie -- antropolog jedzie do rezerwatu tylko po to, by ZWERYFIKOWAĆ to, co już podejrzewa -- a Indianie są bardzo osobliwymi ludźmi, którzy dobrze znoszą obserwowanie ich. Antros poświęca się z reguły CZYSTEJ NAUCE. Nauka czysta to obszar wiedzy pozbawionej absolutnie użytecznego zastosowania i niemożliwej do sensownego wykorzystania. Czysta nauka to abstrakcja podejrzeń, dotyczących jakiejś niejasnej teorii postawionej pierwotnie kiedyś tam, przed Rewolucją, i od tamtej pory systematycznie sprawdzanej każdego lata. Praca naukowa z 1969 roku, powtarzająca propozycje z 1773 r., uzupełnione przypisami do całego materiału opublikowanego między rokiem 1773 i 1969 -- to właśnie jest czysta nauka. Instnieją wszakże antropolodzy, którzy nie są tak biegli w zbieraniu przypisów. Opierają się oni na badaniach terenowych i pisują długie barwne sprawozdania, w których wykorzystują swoje osobiste obserwacje do zweryfikowania swoich podejrzeń. Ich raporty, książki i artykuły nazywane są NAUKĄ STOSOWANĄ. Róznica, zatem, między nauką czystą i stosowaną polega głównie na przypisach. Czysta ma wiele przypisów, stosowana -- niewiele. Zgodności z tematem w dobrym towarzystwie nie dyskutuje się.

Antropolodzy pojawili się w kraju Indian, kiedy tylko zaczęli oni żyć w rezerwatach i zrezygnowali z wojowniczego stylu życia. Gdyby plemionom dano prawo wyboru walki z kawalerią lub antropologami, nie ma wątpliwości co do ich wyboru. W sytuacji kryzysowej ludzie zawsze atakują największe zagrożenie dla swego istnienia. Wojownik poległy w bitwie udawał się do Krainy Szczęśliwych Łowów. A dokąd udaje się Indianin, rozłożony przez antrosa ? Do biblioteki ? Za każdym człowiekiem sukcesu kryje się kobieta, a za każdą polityką lub programem dotykającym Indian -- jeśli dotrze się do żródeł -- kryje się antropolog.

Podstawowa teza antropologa mówi, że ludzie są obiektami obserwacji. Ludzie stają sie więc przedmiotami eksperymentu, manipulacji i ewentualnego zniszczenia. Antropolog dostarcza w ten sposób usprawiedliwienia dla traktowania Indian jak pionki na szachownicy.

Ogromna ilość bezużytecznej wiedzy, produkowanej przez antropologów, usiłujących pochwycić prawdziwych Indian w sieci teorii, przyczyniła się w istocie do uczynienia współczesnych Indian niewidzialnymi. Któż byłby w stanie wyobrazić sobie gromadzących-żywność, zbierających-jagody, pół-wędrownych, wierzących-w-ogień, wędrujących-po-górach-i-równinach, jeżdżących-konno, noszących-kanu, używających-koralików, lepiących-garnki, pożądających-tasiemek, chroniących-się-w-wickiup ludzi, którzy "rozkwitli", gdy Alfred Frump wspomniał o nich w 1803 r. w swoim wielkim dziele o Indianach "Prawda o naszych okrytych piórami przyjaciołach".

Nawet sami Indianie nie są w stanie ustalić swego związku ze stworzeniem, które dla antropologów jest "prawdziwym" Indianinem. Zaczynają oni uważać, że są jedynie cieniami mitycznego super-Indianina. Wielu antrosów nie szczędzi zaś środków dla umocnienia tego poczucia niedoskonałości w celu dalszego umacniania swoich wpływów wśród Indian.

W Waszyngtonie, biurokraci i kongresmeni z oburzeniem odkrywają, że ten "gromadzący żywność zbieracz jagód" nie włączył się w główny nurt amerykańskiego społeczeństwa. Programy zaczynają zmieniać swą ideologiczną orientację w taki sposób, by objąć ten brakujący aspekt, który pozwolił zbieraczowi jagód "zakwitnąć". Tak więc programy i ludzie, którym programy te służą posiadają pewien ukryty obszar niezrozumienia, z istnienia którego nie zdają sobie sprawy ani ich administratorzy, ani odbiorcy.

Przez całe lata antropologom udawało się skrywać indiańskie społeczności pod taką masą nie związanych z tematem informacji, że ostateczna rola naukowej społeczności w stosunku do Indian sprowadziła się do roli zwyklej władzy. Wielu Indian zaczęło małpio powtarzać poglądy antropologów, ponieważ wydaje się, że wiedzą oni o indiańskich społecznościach wszystko. Tak więc wiele idei, które uchodzą za indiańskie, to w rzeczywistości teorie wysunięte przez antropologów i powtarzane potem przez Indian, usiłujących przedstawić rzeczywistą sytuację. Od 1955 r. w kraju Indian zorganizowano wiele warsztatów mających na celu szkolenie "młodych indiańskich przywodców". Kościoły, grupy zainteresowanych Indianami białych, koledże i -- wreszcie -- programy walki z ubóstwem uważane były w róznych momentach za najlepsze sposoby prezentowania nowych idei młodym Indianom, którzy mieli stać się "przywódcami".

Tragiczna natura tych warsztatów staje się oczywista, kiedy analizuje się ich historię. Pewna grupa antropologów, pomocna w roku 1955 i kilku następnych, zinstytucjonalizowała całe przedsięwzięcie i prowadzone w jego ramach kursy. Przemieszczając się mozolnie i dzielnie z warsztatu na warsztat, ze stanu do do stanu, z koledżu do koledżu, z plemienia do plemienia i z regionu do regionu, szlachetne te postaci służyły jako katalizatory do organizowania warsztatów identycznych co do celu, treści, a często także -- uczestników. Antropologiczne przesłanie do młodych Indian nie zmieniło się w ciągu dziesięciolecia ani na jotę. Jest to to samo przesłanie, które ci antrosi zaakceptowali w latach powojennych, jako zagubieni absolwenci -- Indianie są ludźmi wiejskimi, biali są ludźmi miejskimi i nigdy się nie spotkają. Z tego podstawowego założenia wzięły się następnie tak niezawodne hasła, jak: Indianie są pomiędzy dwoma kulturami, Indianie są dwukulturowi, Indianie zatracili swoją tożsamość, i -- Indianie są wojownikami. Opinie te, powtarzane co roku z zadziwiającą regularnością i przekonaniem, zaczęły odgrywać kluczową rolę w rozwoju młodych Indian. Slogany te stały się bowiem usprawiedliwieniami dla indiańskich niepowodzeń. Dzięki nim młodzi Indianie mogą unikać trudnego zadania rozważania znaczenia statusu Indianina we współczesnym świecie. Sprawy Indian cierpią obecnie na zdumiewającą stagnację intelektualną. Trudno o twórcze idee. Podczas gdy młodzi czarni studenci tworzyli siedzącymi demonstracjami ruch praw obywatelskich na Południu, młodzi Indianie pełnili rolę nieświadomych misjonarzy, głoszących sędziwe doktryny antropologiczne, w których trudno dopatrzeć się jakiegokolwiek związku czy to z antropologią, czy to z Indianami. Młodzi czarni stworzyli Czarną Siłę i zmusili całe społeczeństwo do zastanowienia się nad znaczeniem dyskryminacji, a to z kolei stworzyło rasowy nacjonalizm. Młodzi Indianie ledwo byli w stanie parodiować niektóre slogany czarnych i nie stworzyli nic samodzielnie.

Jeśli istnieje coś takiego, co ma obecnie dla Indian znaczenie, to jest to plemienność. Ale stworzenie współczesnej plemienności zostało powstrzymane przez gotowość do zaakceptowania antropologicznej przesłanki o "Indianach-jako-ludziach-wiejskich". I dlatego twórcze idee w sprawach Indian nie pochodzą od młodych Indian. Pochodzą one raczej z pokolenia Indian rzekomo "wypranych" w szkołach rządowych i wyszydzanych jako marionetki Biura do Spraw Indian. Ponieważ inne grupy zostały pobudzone przez młode pokolenie, Indianie uwierzyli, że dzięki oświacie i u nich powstanie nowe pokolenie przywódców, które rozwiąże palące problemy współczesności. Naukowa społeczność nakłania plemiennych przywódców do zaakceptowania tej tezy podczas swoich dorocznych inwazji na rezerwaty. Szkoleniowcy z Biura do Spraw Indian powtarzają to bez przerwy. Kiedy tylko w Kraju Indian władza podnosi głowę, to jej przesłaniem jest ta właśnie teza.

Tymczasem fakty udowadniają coś przeciwnego. Stosunkowo mało niepokojone przez antropologów, szkoleniowców i naukowców są plemiona Apaczów z Południowego Zachodu. Apacze Mescalero, San Carlos, White Mountain i Jicarilla mają, w porównaniu z innymi plemionami, stosunkowo niewiele młodzieży w koledżach. Mają nawet mniej uczestników podczas dorocznych letnich orgii warsztatów. Jeśli kiedykolwiek istniała różnica między tym co wiejskie i tym co miejskie, to ta właśnie grupa Indian obrazuje ulubioną przez antropologów przepaść. Jednak Apacze troszczą się o swoją plemienność. Nie mają poczucia "utraconej tożsamości". Apacze nie mogliby troszczyć się mniej o te wszystkie antropologiczne dylematy, które tak niepokoją inne plemiona. Zamiast tego pracują nad szeroko zakrojonymi planami rozwoju, które sami sobie stworzyli. Tożsamość plemienna jest czymś, co ludzie z rezerwatu uznają, a nie definiują. Dla Apaczów wolność wyboru spośród szerokiej gamy ścieżek postępu jest czymś charakterystycznym; nie troszczą się o to, jaki Indianizm jest "prawdziwy". Przede wszystkim, ich świadomość nie jest karmiona abstrakcyjnymi teoriami i w ten sposób nieświadomie manipulowana.

U wielu młodych ludzi z innych plemion sytuacja ta wygląda zupełnie inaczej. Niektórzy młodzi Indianie bez przerwy uczestniczą w warsztatach. Wiejskie teorie, głoszone przez uznanych antropologów, stają się okazją do ucieczki od odpowiedzialności. Jeśli Indianin z definicji uwikłany jest beznadziejnie między dwiema kulturami, to po co walczyć? Dlaczego nie zrzucić winy za brak powodzenia na tę straszliwą przepaść między dwiema przeciwstawnymi kulturami? W ten sposób warsztaty, zamiast strategicznymi sesjami rozwoju przywódców, stają się letnimi ostojami bezmyślności.

Oto gdzie leży grzech Indian w stosunku do antropologów. Na wykłady podczas warsztatów zaprasza się tylko tych antropologów, którzy sprawiają wrażenie, iż chwalą indiańskie ego i którzy eksponują teorie drogie sercom warsztatowych Indian. Sntropolodzy ci stają się żywymi dowodami społecznego zamieszania, powtarzającego się każdego lata ku zadowoleniu ludzi odmawiających przejścia do realnego świata.

Warsztatowy antros jest więc wyjątkowym stworzeniem, stworzonym częściowo przez samego siebie i częściowo wspieranym odmową młodych Indian rozważenia swoich problemów w ich własnym kontekście. Zwykły proces dojrzewania pomylono z różnicą kulturową. Dojrzewanie odkłada się więc na bok na rzecz kultowego powtarzania wielkich prawd tłumaczących niedojrzałość młodych ludzi. Chociaż antros jest, w najgłębszym sensie, ofiarą Indian, to jednak winien on rozpoznać rolę, granie której mu powierzono i odmówić grania jej. Tymczasem pokusa bycia ważnym dla pokolenia młodych Indian przysłoniła mu zdolność ważenia proporcji. Warsztatowi antrosi proszą często niedojrzałych Indian o udzielenie autorytatywnej odpowiedzi na problemy, które dopiero zaczyna rozwiązywać całe ich pokolenie. W ten sposób tam, gdzie odpowiedzią na problemy ze zdrowiem w rezerwatach mogłyby być odpowiednie mieszkania na obszarach, gdzie nigdy nie było odpowiednich mieszkań, nakłania się młodych Indian do rozważania niejasnych doktryn o naturze człowieka i społeczeństwa.

Czymś bardzo niewłaściwym jest, by indiański nastolatek stawał się natychmiast autorytetem o statusie równym rozmawiającemu z nim doktorowi. Jednak ludzkim dążeniem jest odgrywanie tej samej gry każdego lata, bo status w niej uzyskany uderza do głowy. I zgodnie z obecnymi regułami tej gry odpowiedzi mogą być udzielane wyłącznie w zgodzie ze słownikiem tworzonym przez doktorów, cały proces szkolenia przywódców zamyka się i nie ma żadnych rezultatów poza najbliższym otoczeniem. Rzeczywiste problemy, nakładające się na zwykłe problemy dojrzewania, stają się w ten sposób nieusuwalnym ciężarem przytłaczającym ludzi o dużym potencjale przywódczym.

Rozważmy kilka przykładów. Jeden z warsztatów omawiał tezę, że Indianie są w strasznym kryzysie. Znajdowali się oni, mówiąc słowami zaprzyjaźnionych antrosów-przewodników, MIĘDZY DWOMA ŚWIATAMI. Ludzie między dwoma światami, mówiono studentom, PIJĄ. Dla antropologów było to przekonujące wyjaśnienie pijaństwa w rezerwatach. Dla młodych Indian było to autorytatywne określenie ich roli jako Indian. Zaczęli więc uważać, że prawdziwi Indianie piją i że ich zadaniem jest stanie się prawdziwymi Indianami, bo tylko w ten sposób mogliby odtworzyć chwałę przeszłości.

Więc PILI.

Staraciłem paru przyjaciół, którzy PILI za dużo.

Abstrakcyjne teorie powodują abstrakcyjne działanie. Scalanie całej gamy plemiennych problemów i obserwowanie, jak demoniczne zasady działają, niszcząc Indian, może być intelektualnie satysfakcjonujące. Ale nie zmienia to realnej sytuacji. Koncentrując się na wielkich abstrakcjach, antropolodzy przenieśli niechcący wielu młodych Indian ze świata, w którym rozwiązuje się problemy do krainy pozorów.

Niezależnie od teorii, Paiute z Pyramid Lake i Pima Maricopa z Gila River są biedni, ponieważ byli systematycznie okradani ze swoich praw do wody, zaś w pustynnych rezerwatach woda jest najważniejszą rzeczą w życiu. Niezależnie od tego, jak wiele padnie słów, Indianie Równin mają niewystarczającą bazę terytorialną, która nadal kurczy się na skutek sprzedaży ziemi. Opieranie się na słowach nie ma nic wspólnego z opieraniem się na małych skrawkach ziemi i próbami zarobienia na życie.

Siuksowie wzdłuż rzeki Missouri żyli stosunkowo spokojnie i harmonijnie. Chociaż ich działki ziemi były niewielkie, to ich rodziny były w stanie osiągnąć przyzwoity poziom życia dzięki połączeniu ogrodnictwa, hodowli bydła i innych zajęć. Potrzebowali niewiele pieniędzy, bowiem ich podstawowe zapotrzebowanie na żywność schronienie i życie społeczne było zaspokajane. Po II wojnie światowej pojawili się antropolodzy. Byli zbulwersowani tym, że Indianie nie kultywują swoich dawnych obyczajów takich, jak tańce, uczty i rozdawanie prezentów. W rzeczywistości Indianie podtrzywywali wiele zwyczajów. Jednak zwyczaje te zostały przekształcone w zgromadzenia kościelne, uczestnictwo w wiejskich jarmarkach i takie plemienne uroczystości, jak targi i rodea. Ludzie tańczyli indiańskie tańce. ALE NIE TAŃCZYLI ICH BEZ PRZERWY. Nagle Siuks stanął twarzą w twarz z autorytetem, który użalał się, że kiedykolwiek odwiedza rezerwat, to Siuksowie nie tańczą tak, jak ich przodkowie. W rzeczywistości nie są więc prawdziwi.

Dziś każdego lata trwa jedna wielka orgia tańców i świąt, podczas których każda najmniejsza społeczność indiańska sponsoruje weekendowe pow-wow dla ludzi z okolicy. Zniknęły ogródki, zapewniające świeże warzywa latem i przetwory zimą. Zniknęły kury, które znosiły jaja i były zjadane na niedzielny obiad. Dla rodzin, które lato spędziły na tańcach, zimą sytuacja staje się krytyczna. Chociaż programy walki z ubóstwem uczyniły wiele, by przeciwstawić się temu, to niewielu Indian przyznaje, iż sytuacja była sztuczna od początku do końca. Ludzie zostali sprowadzeni na manowce i nawet antropolodzy nie zdawali sobie sprawy z tego, co się dzieje.

Akademia i jej produkty uboczne stają się coraz bardziej oderwane od potrzeb ludzi. Byłoby lepiej, gdyby reszta Ameryki postarała się o kolejne ciekawostki, które zwrócą uwagę antropologów, bo inaczej sama padnie wkrótce ofiarą tego samego więzienia umysłów, do którego wrzucono Indian.

Na czym polega różnica?

Kilka lat temu jeden z antropologów wyznał, że w ciągu dwudziestu lat wydał, ze wszystkich źródeł, blisko dziesięć milionów dolarów na badania plemienia liczącego niecałe tysiąć osób! Pomyślcie, co oznaczałaby ta suma dla tych ludzi, gdyby zainwestowano ją w domy i działalność gospodarczą. Nie byłoby co badać!

To tu leży pułapka, w którą wpadło amerykańskie społeczeństwo i w którą nieświadomie wpadamy wszyscy. W amerykańskim społeczeństwie istnieje mgliste oczekiwanie, że kiedy zdefiniuje się problem, nie ważne jak, i kiedy zrozumie go znacząca liczba ludzi mających jakiś związek z tym problemem, to nie ma już problemu.

Najlepszym współczesnym przykładem tej tezy są programy walki z ubóstwem. Biedni, według Harringtona, cechują się tym, że są niezauważalni. Kiedy zaakceptowano tę tezę, dyskusje na temat ubóstwa sprawiły, że biedni stali się na tyle zauważalni, że rozwiązania problemu ubóstwa zastąpiły dostrzegalną biedę, a biedni ponownie zniknęli w niebycie. I wszyscy byli zaskoczeni odkryciem, że trzy lata dyskusji i niedofinansowanych programów nie rozwiązały problemu ubóstwa.

W obronie antropologów przyznać trzeba, iż ci, którzy nie publikują, giną. Że ci, którzy nie przysparzają znaczących sum na badania, wkrótce ześlizgną się po skali uniwersyteckiego uznania. A który z uniwersytetów nie jest na równi oddany rzeczywistej edukacji swoich studentów oraz całej gamie małych biur, projektów, instytutów i programów stworzonych tylko po to, by owocowały grantami dla uniwersytetu?

Znaczenie antropologów winno być jasne, jeśli nie dla calej Ameryki, to przynajmniej dla Indian. Kompilowanie nikomu niepotrzebnej wiedzy "dla dobra wiedzy" winno być przez Indian zdecydowanie potępione. Nie powinniśmy być obiektami obserwacji dla tych, którzy nie robią nic, by nam pomóc. W kluczowych dniach 1954 roku, kiedy Senat domagał się likwidacji wszystkich indiańskich praw, żaden naukowiec, antropolog, socjolog, historyk czy ekonomista nie wystąpił publicznie z poparciem dla plemion przeciw krzywdzącej polityce.

Jak wiele jeszcze musieliby nauczyć się naukowcy o Indianach od 1492 do 1954 roku, by umieścić politykę likwidacji w bardziej racjonalnym świetle? Dlaczego społeczność akademicka nie stanęła u boku plemion? Czy ostatnie lata nie pokazały, jak wielki wpływ wywrzeć może akademia, gdy czuje się zobowiązana do zabrania głosu? Czy dla moralnej pozycji Ameryki ważniejszy jest Wietnam, niż ogromny dług zaciągnięty u Indian?

Być może powinniśmy podejrzewać prawdziwe motywy społeczności akademickiej. Dziedzina "Indianie" jest przez nich dobrze zdefiniowana i kontrolowana. Ich troską nie jest jakaś polityka, która dotyczyłaby Indian, a jedynie tworzenie nowych sloganów i doktryn, dzięki którym mogliby wspiąć się na szczyt uniwersyteckiego totemu. Problem redukowania ludzi do cyfr jest dla antropologa mało znaczący w porównaniu z bezpośrednimi korzyściami, jakie to przynosi, z większym prestiżem i szansą występowania w roli najwyższego kapłana amerykańskiego społeczeństwa, manipulującego zgodnie z głosem jego serca.

Kilka lat temu Roger Jourdain, przewodniczący plemienia Czipewejów Red Lake z Minnesoty, wyprowadził antropologów pod eskortą ze swojego rezerwatu. Był to czubek niewidzialnej dotąd góry lodowej. Gdyby tylko więcej Indian posiadało dalekowzroczność Jourdaina. Dlaczego mielibyśmy nadal być dla antropologów prywatnymi ogrodami zoologicznymi? Dlaczego plemiona mają współzawodniczyć z naukowacami o fundusze, jeśli produkty naukowców są tak nieprzydatne i oderwane od prawdziwego życia?

Zalecałbym przyjęcie przez indiańskie plemiona polityki, która wkrótce określiłaby role antropologów i plemion. Każdy antros pragnący badać plemię powinien być zobowiązany do uzyskania od rady plemiennej zezolenia na prowadzenie swoich badań. Zezwolenie takie otrzymywałby tylko wtedy, jeśli wniósłby do plemiennego budżetu sumę równą sumie proponowanej na jego badania. W ten sposób antropolodzy staliby się produktywnymi członkami indiańskiej społeczności, a nie ideologicznymi sępami.

Propozycję tę dyskutowano w indiańskich kręgach. Zmierzwiła ona też fryzury niemałej liczby antropologów. Irracjonalne wrzaski w obronie "akademickiej wolności" wzlatywały niczym rakiety z wyrzutni. Dla antropologów, z którymi rozmawialiśmy, idea opodatkowania bezużytecznych informacji była nie do przyjęcia.

Ale kwestia jest bardzo prosta. Czy antrosom chodzi o "wolność", czy o "licencje"? Akademicka wolność nie oznacza z pewnością przyzwolenia na to, by jedna grupa ludzi stala się pionkami dla innej grupy ludzi. Dlaczego indiańskie społeczności miałyby stać się ofiarą pasożytujących nie-Indian bardziej, niż inne społeczności? Czy jakakolwiek grupa ma prawo wtykać swój nos w sprawy innych? Nie.

Patrząc realistycznie, Indianie będą nadal zezwalać na wywracanie swoich społeczności do góry nogami dopóki, doputy nie zdadzą sobie sprawy z wyrządzanej im krzywdy. A wtedy zamkną rezerwaty, by nie wydostawała się z nich żadna wiedza, użyteczna czy nie.W ten sposób wahadło wychyli się gwałtownie z jednej skrajności w drugą, podczas gdy przy wzajemnym zrozumieniu obu grup nie powinno się wychylać w ogóle.

Spodziewam się natychmiastowego odzewu "wiedzących" antrosów, którzy zakrzykną, że te sentymenty nie "reprezentują" wszystkich Indian. Nie reprezentują DZISIAJ. Ale będą JUTRO. Tymczasem byłoby mądrze ze strony antropologów zejść z tronu autorytetu i CZYSTEJ wiedzy, i rozpocząć niesienie pomocy indiańskim plemionom zamiast żerować na nich. Bowiem koło Karmy miele powoli, ale dokładnie. I zatacza pełen krąg.


tłum. Cień


Powrót na początek strony