[ "TAWACIN" nr 3 (47), jesień 1999 ]

 

Zwierzenia Cienia

 

81. Nie jest łatwo oglądać Indiańską Amerykę z europejskiej perspektywy. Kontynenty, państwa, odległości nie porównywalne są z naszymi realiami geograficznymi (w których bliżej mam z domu do czterech innych stolic, niż do Warszawy). Wielość kultur, obyczajów i języków oraz ich olbrzymie zróżnicowanie nie przystają do znacznie skromniejszej skali naszego niewielkiego i w coraz większej mierze ujednoliconego, kontynentu. Z drugiej zaś strony, społeczności, zjawiska i postaci, którym my skłonni jesteśmy przypisywać duże rozmiary, istotne znaczenie, uniwersalny charakter, czy popularność, z perspektywy Ameryki okazują się być niewielkimi, mało komu znanymi i niewiele znaczącymi lokalnymi fenomenami. Podobne problemy napotykamy także w zupełnie innym, duchowym wymiarze. Można dyskutować o słuszności przekonania o trudnej do pojęcia, niezgłębionej wręcz, duszy Indianina (porównywalnej być może tylko z nieco bliższą nam duszą słowiańską). Ale objawiające się po naszej stronie oceanu - a sięgające nierzadko granic racjonalnego europejskiego rozumu - pragnienie poznania, naśladowania, czy wręcz utożsamiania się z Indianami zdaje się istnienie owej tajemniczej i pociągającej przestrzeni duchowej potwierdzać.

82. Nic dziwnego więc, że nie tylko pełni emocji indaniści, miłośnicy, sympatycy i przyjaciele Indian (a wielość nazw świadczyć może o dalszym wewnętrznym zróżnicowaniu tej grupy), ale także ludzie skłonni patrzeć na indiański świat chłodno, racjonalnie i bez emocji miewają problemy z nazywaniem, opisywaniem, analizowaniem i wyjaśnianiem tego, co indiańskie, a więc do pewnego stopnia obce i niepojęte. Mustanga z rzędem wiedzącemu, kto ma większe problemy z tym, jak właściwie nazywać mieszkańców amerykańskiego kontynentu. Czy sami Indianie (Tubylczy, Rdzenni lub Pierwsi Amerykanie, amerykańscy Tubylcy, Aborygeni itp.), czy też spora grupa tzw. fachowców - naukowców, polityków i dziennikarzy? Analogiczne problemy wiążą się od lat z kwestią, jak nazywać rozmaite, większe i mniejsze tubylcze społeczności obu Ameryk (narody, plemiona, szczepy, grupy, bandy, itp.). Poszczególne środowiska, gremia opiniotwórcze i ciała ustawodawcze radzą sobie z tym bardzo rozmaicie. Z trudem poszukują przy tym kompromisu między rosnącym poczuciem własnej godności i autonomiczności "nazywanych", zawiłościami i dwuznacznościami języka oraz normami, konwencjami i przyzwyczajeniami "nazywających".

83. W tak skomplikowanym świecie pojęć i znaczeń równie trudno odnaleźć się Indianom (Tubylczym, Rdzennym, lub Pierwszym Amerykanom, itd.), jak i tym, którzy wyżej wymienionymi nie są, ale w taki czy inny sposób mają z nimi coś wspólnego. Stąd, w zależności od punktu widzenia, Ameryka Północna może być zamieszkała przez dwa narody - amerykański i kanadyjski, lub przez kilkaset narodów rozmaitej wielkości, pochodzenia i charakteru. Stąd też biorą się dyplomatyczne spory o jedną literkę w oficjalnych dokumentach państwowych i międzynarodowych ("people", czyli ludzie, czy też "peoples", czyli ludy, bądź narody). I stąd zapewne - oraz ze wspomnianej wcześniej różnicy skali - wahania, czy np. o "indiańskich" (tubylczych, itp.) wojnach i masakrach pisać z użyciem bezpiecznego cudzysłowu, albo sugerującego pewien dystans skrótu "tzw.", czy też normalnie - bez.

84. Niełatwo jest przyglądać się Indiańskiej Ameryce z perspektywy Europy. Ale czy na pewno łatwiej jest ją poznać i zrozumieć z bliska, u źródeł? Klasycznym już doświadczeniem polskiej ekipy filmowej, która w latach 80. kręciła w USA interesujący skądinąd cykl dokumentalny "Rezerwaty bez granic", była próba nawiązania bliższego kontaktu z jednym z lakockich "ludzi wiedzy". Szybko okazało się, że nie może być mowy nie tylko o sfilmowaniu jakiejkolwiek ceremonii, ale nawet o zwykłym wywiadzie, dopóki polscy filmowcy nie zasłużą na to ciężką pracą fizyczną w gospodarstwie starego Lakoty. A czy w tym i wielu innych podobnych przypadkach chodziło o zdobycie uznania i zyskanie zaufania skrytego i nieufnego mędrca, o próbę przybliżenia przez niego "obcym" indiańskich realiów, czy też o zwykłą transakcję handlową "coś za coś" - pozostanie zapewne kwestą kolejnych niekończących się dyskusji, sporów i interpretacji. Wszak wspomniałem już, że niełatwo jest wejrzeć w głąb indiańskiej duszy.