"Tawacin" nr 64 (4/2003)
Zwierzenia Cienia
145. Czy dziesiątki lat kontaktów z Indianami dają coś w ogóle polskim indianistom? Kiedyś bywały to kontakty korespondencyjne, a jeśli już osobiste - to sporadyczne i częściej gdzieś w Europie, niż w ich ojczyźnie. Dziś wzajemne wizyty pojedynczych Indian w Polsce, a także Polaków w Ameryce nie należą już do rzadkości. Coraz częściej ktoś z Polskiego Ruchu Przyjaciół Indian wyjeżdża na kilka tygodni lub miesięcy w rejony zamieszkane przez tubylców, by ich badać, poznawać, lub po prostu żyć z nimi, uczyć się od nich, pracować z nimi i świętować. Nie pierwszy też raz w liczącej blisko trzydzieści lat historii Ruchu mieliśmy ostatnio - przy okazji IX Festynu Archeologicznego w Biskupinie - możliwość żyć przez kilka dni z grupą Indian przybyłych do Polski ze świadomością istnienia tu środowiska ludzi zainteresowanych życiem, kulturą i tradycjami tubylczych Amerykanów. I co?
146. Takich wizyt przeszło już do historii Ruchu kilka. Wystarczy wspomnieć grupę indiańskich biegaczy z kilku plemion, którzy latem 1990 roku przemierzyli Polskę w kierowanym przez Dennisa Banksa Świętym Biegu - Europa '90, tancerzy z Great American Indian Dancers, którzy rok później nie tylko gościli na festiwalu Vratislavia Cantans, ale także kilkakrotnie spotykali się z zainteresowanymi tańcem uczestnikami PRPI, kilku indiańskich uczestników Biegu Wolności z Góry Św. Anny do Genewy, zorganizowanego w 1996 roku przez europejskie grupy poparcia dla Indian, czy ubiegłoroczne bliskie spotkania z rockowymi muzykami, indiańskimi tancerzami i nawajskimi tradycjonalistami z zespołu Blackfire.
147. Każde z takich spotkań było nie tylko swego rodzaju świętem indianistów (a przynajmniej tej części z nich, którym szczególnie bliskie były tradycje, umiejętności lub zainteresowania danej grupy naszych indiańskich gości), ale także - początkiem nowego etapu w rozwoju PRPI. Możliwość dłuższego pobytu z grupą żywych Indian, szansa na bezpośredni bliski kontakt, rozmowę, udział we wspólnych warsztatach i ceremoniach - wszystko to znacząco pogłębiało naszą dotychczasową wiedzę, obalało mity i stereotypy, wzbogacało środowisko indianistów o nowe przeżycia i doświadczenia, nową wiedzę i kierunki zainteresowań, nowe elementy naszej własnej obrzędowości i nowe tubylcze kontakty. Nie inaczej stało się w Biskupinie. Kolejna grupa tubylczych Amerykanów nie tylko spotkała się z nami i otworzyła na nasze różne - śmieszne, dziwaczne lub denerwujące zapewne czasami - życzenia i potrzeby, ale także - być może jak nigdy dotąd - zaoferowała nam dużo więcej, niż mieliśmy nadzieję i prawo oczekiwać.
148. Ale w Biskupinie stało się też coś więcej. Znaczna grupa indianistów, reprezentująca kilka grup i różnych form zainteresowania Indianami, pokazała tysiącom ludzi - w tym niedowiarkom w samym Ruchu - że może wystąpić wspólnie, ponad podziałami. Że może bez wstydu nie tylko towarzyszyć autentycznym Indianom, ale wręcz stanowić dla nich równorzędnych partnerów, mocne wsparcie oraz atrakcyjne i profesjonalne uzupełnienie. Dojrzałość większości indianistów z Biskupina zaowocowała szybko - szacunkiem i przyjaźnią naszych indiańskich gości, ich dużym uznaniem dla dorobku i umiejętności spotkanych tam naśladowców i popularyzatorów ich kultury, ożywioną wymianą wyrobów rękodzieła z obu stron Oceanu oraz najcenniejszymi być może dla wielu polskich tradycjonalistów prezentami - przekazaniem niektórym z nich w tradycyjny, uroczysty sposób uprawnień do rozmaitych ceremonialnych czynności. Takie "transfery" to wciąż w Polsce rzecz niecodzienna, cenna i zmuszająca niemałą grupę tradycjonalistów z PRPI do przewartościowania swoich postaw, dotychczasowych osiągnięć i życiowych celów. Kolejna spotkanie z Indianami pokazało, że jest w Ruchu niemało ludzi, którzy mogą być dla nich partnerami, przyjaciółmi i - jak to kiedyś ktoś określił - "ambasadorami" indiańskiej kultury w Polsce. To cieszy i otwiera przed indianistami nowe perspektywy. Tylko, żeby nam przez to wszystko palma lub inny pejotl nie odbiły…