Pierwotni mieszkańcy Florydy


  1. Wstęp


Otwierając jedną z trzech szuflad wewnątrz, których od szeregu lat przechowuje różnego rodzaju zapiski i drobne gadżety na pierwszym planie napotykam na dużą krwisto czerwoną książkę. Mam tu na myśli nic innego jak publikacje pt. „Wśród Indian Północnoamerykańskich” z popularnej swego czasu serii „Tak żyli ludzie”. To właśnie na stronie dwudziestej tej ksiązki jako niespełna 11 letni chłopiec natrafiłem na ilustrację obrazującą wodza Indian Timucua w otoczeniu sześciu innych współplemieńców na planie timucuańskiej wioski. Scena ta wracała do mnie wielokrotnie, podobnie zresztą jak inne znakomite ilustracje, rysunki i szkice umieszczone na stronnicach tejże książki; książki pierwszej i na długi czas jedynej dotykającej tematyki Rdzennych Amerykanów z jaką przyszło mi się zetknąć w tamtym okresie. Ten ilustracyjny epizod nurtował mnie i pochłaniał tworząc z braku wiadomości najróżniejsze wizje, a właściwie fantazje.

Przez długi czas Indianie Timucua jawili mi się jako pewien pomost pomiędzy Indianami Ameryki Południowej i Północnej; swoisty kompromis skupiający charakterystyczne wówczas dla mnie cechy tubylców z obydwu części Ameryki. Było to rezultatem połączenia młodzieńczej skłonności do marzycielskiego kreowania rzeczywistości z prostym brakiem informacji…

Polska literatura traktująca o Indianach zarówno autorstwa rodzimych autorów jak i ta będąca spuścizną tłumaczeń w szeroki wir swych zainteresowań nie zdołała wciągnąć na dłuższą metę ani Timucua ani żadnego innego plemienia, które zamieszkiwało Florydę tuż przed dopłynięciem Krzysztofa Kolumba do wysp Morza Karaibskiego. Fakt ten nie ułatwiał dotarcia do tak frapujących mnie wątków dotyczących autochtonicznej Florydy, w labiryncie wiadomości pozwalając zaczerpnąć „tylko” wieści na temat ich tubylczych „następców” w postaci Indian Seminole. Niewątpliwym bodźcem potęgującym me wewnętrzne insynuacje na temat Timucua stał się wciąż przetaczający się kontakt – to w książkach, to w filmach – z bardzo wciągającymi rycinami Theodore’a de Bry na, których autor przedstawiał sceny z życia tubylców Florydy. Pierwszych rzeczywistych faktów na temat Indian Timucua ale i Apalachee dostarczył mi jeden z odcinków charakterystycznej serii filmów dokumentalnych z podtekstem archeologicznym pt. „Podróżnicy w czasie”, który podjął temat obecności hiszpańskiej na Florydzie. Od tego przełomowego zdarzenia minęły może jakieś 4 lata, podczas których mgły spowijające tak nurtujący mnie wątek rozrzedziły się i pozwoliły dotrzeć do zakrytych dotąd faktów i informacji. W końcu postanowiłem ułożyć wyrywkowe wiadomości w jedną skonsolidowaną całość, którą poniżej prezentuję.


  1. Ludy Florydy


Floryda jest jednym z nielicznych zakątków kontynentalnej części Ameryki Północnej, których pierwotne społeczności na drodze kolonizacji i kontaktu z przybyszami zza oceanu uległy praktycznie całkowitej zagładzie ostatecznie wyparowując z kart historii. Niezdrowych rumieńców temu wyludnieniu przysparza fakt, iż Florydę, którą zamieszkiwało ok. 300 – 350 tysięcy krajowców należała do jednej z najbardziej zagęszczonych enklaw ludności na kontynencie. Epidemie, wyniszczający tryb życia a także różnej maści wojenne poczynania zmieniły ten stan rzeczy, nieodwracalnie przekształcając demografię półwyspu.

Najliczniejszym wśród rdzennych narodów Florydy byli Timucua, których liczba sięgała blisko 150 tysięcy. Timucua zamieszkiwali północną część Florydy od plaży Daytona aż po centralną część półwyspu. Pewna część Timucua usadowiła się także w południowo – wschodniej Georgii. W relacjach Hiszpanów, którzy jako pierwsi nawiązali z nimi stały kontakt Timucua jawili się jako olbrzymi. Według różnych donosów mieli oni przewyższać Hiszpanów średnio o 3 - 4 cale. Faktycznie wśród znajdywanych szkieletów Timucua zdarzały się wyjątkowo wielkie porównywalne nawet z zawodnikami współczesnych zespołów koszykarskich. Należy jednak pamiętać, że podobne przypadki były rzadkością zaś ówcześni Hiszpanie z racji stosunkowo niskiej wartości odżywczej spożywanych pokarmów byli niżsi niż współcześni Amerykanie czy Europejczycy. Indianom w oczach Hiszpanów centymetrów dodawać mogła także tradycyjna męska fryzura Timucua, która „polegała” na spięciu długich włosów pionowo ku górze.

Timucua prowadzili osiadły tryb życia. Wioskę otoczoną wysoką palisadą wznosili na planie koła. Na każdą wioskę składało się około 20 – 30 domostw pokrytych słomianym dachem. Jeden taki szałas schronieniem służył 30 – 40 członkom społeczności. Wewnątrz szałasu przy ścianach znajdowały się ławki, które prawdopodobnie były używane do spania. W nocy zapalano pod nimi ogień, który miał odstraszyć insekty. W centrum wioski stał Dom Rady – największy budynek w osadzie sprawiający naprawdę duże wrażenie. Dom Rady miał owalny kształt (choć wg. niektórych niepotwierdzonych świadectw miał mieć kształt kwadratu). Dom Rady mógł pomieścić w swym wnętrzu całą wioskową społeczność. Służył jako miejsce wszelkich spotkań – ceremonii, świąt i tańców jakie odbywały się na łonie wspólnoty. Timucua większość dnia spędzali na zewnątrz. Do chat kierowali się tylko późnym wieczorem lub podczas burzliwej pogody. Codzienne życie tych Indian skupione było wokół polowania i zbierania żywności. Podczas gdy w lecie byli głównie farmerami to w zimie stawali się myśliwymi.

Wśród Timucua obowiązki między płciami były wyraźnie rozdzielone. Mężczyźni budowali domy; wyrabiali narzędzia i broń; łowili ryby; polowali; atakowali sąsiednie wsie. Uczyli też chłopców bieżących czynności będących nieodzownym elementem dorosłego życia. Kobiety natomiast uczyły dziewczyny; opiekowały się dziećmi; polowały na małe zwierzęta; zajmowały się wszelkim zbieractwem; wykonywały większość czynności związanych z utrzymywaniem domu. Ponadto sporządzały tkaniny i wyplatały kosze oraz w sposób wręcz mistrzowski wykonywały wyroby garncarskie i narzędzia. Wbrew wrażeniu pracowitości jakie mogła wytworzyć powyższa wyliczanka, w tej społeczności ludzie cieszyli się dużą ilością wolnego czasu. Jak więc można zauważyć każda płeć miała własny charakterystyczny zakres czynności i obowiązków. Nikt nie był jednak nieodzownie skazany na pełnienie określonej roli mogąc „realizować się” we właściwy sobie sposób. W timucuańskim społeczeństwie funkcjonowali „transwestyci” męscy jak i żeńscy. I tak kobiety przyjmowały role męskie uczestnicząc w wyprawach i zasiadając w radach, co dawało timucuańskim kobietom wyższy status niż ich hiszpańskim odpowiedniczkom. Kobiety Timucua wyróżniały się jednak nie tylko pozycją, jaką przyszło im pełnić w społeczności. Według przekazów francuskich odkrywców odznaczały się wysokim stopniem wysportowania. Wspinały się na wysokie drzewa i pływały w poprzek szerokiej rzeki trzymając dodatkowo w jednej ręce dzieci.

Mężczyźni, którzy z jakiś powodów nie chcieli zostać wojownikami musieli przyjmować kobiece role. Jak donosili sami Francuzi wśród Timucua żyło wielu berdache. Na zakres obowiązków timucuańskiego berdache składało się wiele zadań, w tym między innymi transportowanie zaopatrzenia dla osób udających się na wojnę czy przygotowanie ciał zmarłych do pochówku. Berdache spotykamy także w innych społecznościach północnoamerykańskich. Warto jednak podkreślić, iż mają oni wyższy status, ekonomiczny, socjalny czy duchowy, niż berdache wśród Timucua.

Dzieci, podobnie jak wśród innych plemion, edukowały się obserwując i naśladując rodziców. Wojna stanowiła przejście młodych Timucua do grona dorosłych mężczyzn. Jeśli walczyli bohatersko lub wykazywali się odwagą otrzymywali dorosłe imię i zaliczani byli w poczet dorosłych. Dojrzewanie łączyło się także z otrzymywaniem ważnego w kulturze Timucua tatuażu. Starsze dzieci zaczynały otrzymywać dekoracje ciała wraz z przejmowaniem obowiązków zarezerwowanych dla dorosłych. Kolejnym przyczynkiem do otrzymania tatuażu mogło być wykazanie się szczególną siłą bądź odwagą. Ponadto tatuaż służył za swoisty identyfikator, który wskazywał klan do, którego należała dana rodzina oraz jej miejsce w społeczeństwie. Timucua nosili liczne ozdoby wykonane z najróżniejszych materiałów w tym głównie muszli. Wśród licznych ozdób wyróżnić można choćby bransoletki i wisiorki. Zarówno mężczyźni jak i kobiety nosili długie paznokcie.

Timucua zawierali małżeństwa około 15 roku życia. Podczas ceremonii świeżo upieczony małżonek przekazywał swej wybrance upolowanego jelenia ona zaś przyrządzała dla niego pożywienie z kukurydzy. Ten symboliczny akt świadczyć miał o wzajemnej opiece, jaką się otoczą oraz naturalną koleją rzeczy rodził nadzieje na wspólne, szczęśliwe życie. Ojczyzna Timucua była ziemią bagnistą zaś sami Timucua z oczywistych względów wznosili swoje wsie w okolicach większych zbiorników wodnych. Według przekazu francuskiego podróżnika Jeana Ribaulta każde canoe Timucua miało około 18 stóp długości i mogło pomieścić 15 – 20 osób. Wyrabiane było na drodze mozolnej pracy z drewna sosen i cyprysów. W owym czasie w północno – wschodniej Florydzie żyło około 1 miliona aligatorów osiągających czasami do 20 stóp długości. Timucua większym strachem napawała perspektywa śmierci w paszczy tego potężnego gada aniżeli śmiertelny afront ze strony drugiej osoby. Pomimo tego aligatory stanowiły cel myśliwskich zakusów.

Timucua tworzyli społeczeństwo stosunkowo wysoce zhierarchizowane. Nie tworzyło to jednak znaczących różnic majątkowych. Różnice między bogatymi a biednymi były raczej małe i ograniczały się do niewielkiej własności prywatnej, na którą składały się tkaniny, ozdoby i wyspecjalizowane narzędzia. Szczególną rolę w społeczeństwie zajmował wódz, który otaczany był honorami i poważaniem. Naczelnicy wśród, których niektórzy byli płci żeńskiej, rządzili każdą wioską Timucua. Wódz wioski zatrudniał doradców, którzy także mogli być przedstawicielami obu płci. Pomimo niekwestionowanej zwierzchniej roli wodza doradcy posiadali istotny wpływ na podejmowane decyzje. Timucua nie tworzyli pojedynczej jednostki politycznej. Wokół rzeki St. Johns mieszkało 6 niezależnych politycznie grup. W okolicach dolnej St. Johns jeden z wodzów Saturina posiadał trzydziestu wasalnych wodzów zaś inny wódz Utina (Outina) miał ich aż czterdziestu, wśród nich znajdywały się także kobiety. Wodzowie objęci zależnością wasalną zobowiązani byli do płacenia podatków. Polityczna niezależność prowadziła do różnorakich tarć co wyrażało się w wybuchach konfliktów zbrojnych. Zróżnicowanie wewnątrz samych Timucua miało jednak głębszy wymiar i dotykało samych kwestii lingwistycznych. Język tych Indian wywodził się z Ameryki Południowej i posiadał tak wiele dialektów iż nawet sami Timucua mieli wyraźne problemy z porozumieniem się między sobą za jego pośrednictwem.

Timucua walczyli ze sobą z najróżniejszych względów. Najczęstszymi powodami była zemsta oraz udzielenie przez sąsiednią wieś schronienia porywaczowi lub mordercy. Niektóre napady były inspirowane chęcią konkwisty żywności lub porwania młodych kobiet. Bitwy mogły mieć także charakter pokazowy – służyć demonstracją siły lub udowodnieniu wyższości nad wrogiem. Timucua zwykle nie walczyli o terytoria a ich konflikty pochłaniały małą ilość ofiar. Do walki używali oszczepów, włóczni, kamieni, toporów, łuków i strzał. Hiszpańscy konkwistadorzy byli pod wrażeniem zręczności Timucua w łucznictwie. Przerażenie siały już same rozmiary łuku, które wynosiły siedem stóp długości i były grubości ręki. Hiszpanie relacjonowali, iż strzały miotane z tych potężnych łuków mogły przeszyć konia od klatki piersiowej aż po sam ogon. Sam sposób obchodzenia się ze zwłokami wśród Europejczyków musiał wzbudzać przerażenie, strach i obrzydzenie (choć ci również nie pozostawali w tej kwestii wrażliwymi estetami). Dodajmy do tego jeszcze relacje o kanibalizmie…

Pomimo powyższych faktów mogących epatować wrażeniem ludu z natury swarliwego, Timucua w przeciwieństwie do krewkich Apalachee z Zachodu czy Calusa z Południa wcale nie miłowali się w wojnach, woląc na ogół unikać otwartych konfliktów.

Szczególna rola wodza nie stawiała go w pozycji niezaangażowanego obserwatora podczas walki. Był za to uczestnikiem szczególnie chronionym, otoczonym przez zwarty blok wojowników, który skutecznie oddzielał go od kontaktu z ewentualnym śmiałkiem. W wypadku jednak gdy wódz umierał na polu walki był chowany w specjalnym pogłębionym grobie. W żałobnym geście kobiety ścinały włosy. Dom wodza oraz jego rzeczy zostawały doszczętnie spalone. Szczególny przywilej „jazdy konnej” zdobywała sobie żona wodza. Odtąd gdziekolwiek się udawała była niesiona na plecach wojownika.

Do czasów nam współczesnych niewiele zachowało się wiadomości na temat wierzeń Timucua. Ciekawostką może być tu postrzeganie sowy wspólne dla wielu plemion z południowego wschodu – sowy, w której widziano zły omen lub zapowiedź nieszczęścia. Szczególną rolę w społeczeństwie pełnili szamani. Przez odpowiedni trans potrafili przepowiadać, rozpoznawać choroby, znaleźć skradziony przedmiot czy przepowiedzieć pogodę. Ważne miejsce w kulturze Timucua zajmował specjalny czarny napój z kofeiny. Napój ten nazywany był po prostu czarnym napojem. Jego spożycie zarezerwowane było wyłącznie dla mężczyzn. Timucua zbierali się nad ranem gdzie podczas dyskusji dotyczących najróżniejszych kwestii pili czarny napój. Kofeina zmniejszała poczucie głodu, Czarny napój miał także zastosowanie sakralne. Kofeina w połączeniu z gorącym płynem zwiększała intensywność pocenia. W kulturze Timucua pot wybawiał ducha jak i ciało od nieczystości. Poza brudem fizycznym i duchowym pot uwalniał pijącego od obaw i lenistwa. Timucua używali czarnego płynu także w celach wymiotnych poprzez szybkie wypicie dużej ilości ciepłego płynu. Wymioty miały według tej wersji służyć duchowemu oczyszczeniu. Timucua mogli zaplanować tą ceremonię przed ważną walką lub istotnym wydarzeniem. Warto tu jednak przytoczyć inną interpretacje miejsca „wymiocin” w kulturze Timucua według, której wymioty miały być oznaką słabości co oczywiście łączyło się z praktyką ich unikania…

Od zachodu z Timucua sąsiadowali Indianie Apalachee. Terytoria Apalachee rozciągały się od rzeki Aucilia na wschodzie do Ochlochone na zachodzie. Północna granica ich terytorii sięgała Georgii a południowa Zatoki Meksykańskiej. Przed kontaktem z Europejczykami liczbę Apalachee szacuje się na 50- 60 tysięcy. Według niektórych język, jakim posługiwali się ci Indianie miał być zbliżony do języka Indian Hitchiti. Apalachee żyli w szerokich rozproszonych wsiach w, których pieczę sprawowali wysoko osadzeni przywódcy. Apalachee zdobyli sobie szczególny szacunek wśród innych plemion. Inni Indianie Florydy postrzegali ich jako naród zamożny ale i nieopanowany, skory do wojen i utarczek. Apalachee atakowali swych nieprzyjaciół w małych napadach i zasadzkach. Podobnie jak i Timucua praktykowali ściąganie skalpów. Głównym źródłem pozyskiwania pożywienia była też uprawa. Apalachee posiadali wiele pól kukurydzy wśród podgórnych terenów wokół dzisiejszego Tallahasee. Obawę wśród nich miały wzbudzać duchy i czarownice. Podczas menstruacji kobiety były ukrywane w okrągłych, krytych domach bez okien. Apalachee mieli skomplikowany system małżeński. Byli społeczeństwem matrylinearnym. Dzieci stawały się członkami klanu żony.

Od południa z Timucua sąsiadowali Calusa, którzy zamieszkiwali południowo – zachodnią Florydę. Calusa byli pierwszymi florydzkimi krajanami z, którymi zetknęli się Hiszpanie w roku 1513. Przed kontaktem z Europejczykami liczyli sobie najprawdopodobniej około 50 tysięcy osób. Odznaczali się dobrą budową ciała i nosili długie włosy. Tryb życia Calusa odbiegał znacznie od modelu charakterystycznego dla południowego wschodu. Byli właściwie półnomadami. Pożywienie pozyskiwali na drodze zbieractwa, polowania, łowienia oraz z całą pewnością napadów zbrojnych. Same słowo „calusa” oznacza „nieopanowani ludzie” i nie zostało im nadane przypadkowo. Calusowie mieli bowiem szczególne upodobanie do wojen, co musieli przyznać pierwsi odkrywcy hiszpańscy, którzy początkowo stali się adresatami nieprzejednanych ataków. Nie wahali się atakować nawet statków. Canoe tego plemienia sięgało 15 stóp. Wędrowny charakter społeczności Calusa najlepiej oddaje fakt, iż docierali nawet do wybrzeży Kuby.

Na północnym krańcu zatoki Tampa żyli Indianie Tacobaga. Wsie Tacobaga były umiejscowione wokół publicznej przestrzeni, która była uzywana jako miejsce spotkań. Przestrzeń publiczną okalały domy, które były budowane z drewna i kryte dachem z palmy. Szczególnym miejscem był kopiec, który Tacobaga usypywali w obrębie wsi. Materiałem służącym do jego budowy były stosy ziemi, muszle oraz kamienie. Na szczycie kopca znajdywał się dom wodza oraz plemienna świątynia. Tacobaga usypywali także kopce poza przestrzenią miasteczka jako miejsce pochówku zmarłego. Tacobaga trudnili się łowiectwem i zbieractwem. Pierwotnym źródłem ich pożywienia były mięczaki i skorupiaki. Zatoka Tampa była bogata w zwierzęta tj. króliki, jelenie i wiewiórki Celem polowania były też „legendarne syreny” – manaty. W ramach zbieractwa gromadzili między innymi jagody i orzechy. Tacobaga dysponowali także kukurydzą. Nie jest do końca jasne źródło jej pochodzenia. Najbardziej prawdopodobnym kanałem jej pozyskania wydaje się handel z plemionami z północy Florydy. Tacobaga wykazywali się pewnym potencjałem wynalazczym. Opracowali i rozwijali wiele narzędzi. Jednym z nich był adz. Adz był muszlą bądź kamieniem zamieszczonym na wygiętej gałęzi i służył do kopania. Do polowania Tacobaga używali atlatl.

Kolejnym plemieniem z południa było małe, spokojne plemię Tequesta. Tequesta byli jednym z pierwszych plemion, które pojawiły się w południowej Florydzie. Mieszkali w Zatoce Biscayne w obrębie dzisiejszego Miami. Wiele wsi Tequesta ulokowanych było wokół górnego biegu rzeki Miami oraz na przybrzeżnych wyspach.

Tequesta byli myśliwymi i zbieraczami. Polegali na rybach, mięczakach, orzechach i jagodach. W Everglades polowali na dziki, jelenie oraz małe ssaki. Polowali także na manaty. Kobiety zbierały ostrygi i żółwie jaja. Tequesta wyrabiali także mąkę. Ogólnie jednak rzecz ujmując dostęp do żywności na terenach zamieszkiwanych przez Tequesta był ograniczony. Tequesta wykorzystywali także tłuszcz i zęby rekinów – te ostatnie jako narzędzia do cięcia. Początkowo Tequesta nie witali Europejczyków zbyt gościnnie. Z czasem jednak przybysze zdobyli sobie ich przyjaźń poprzez kolorowe tkaniny, noże i rum.

Na koniec wspomnieć należy o plemionach Ais i Jeaga z atlantyckiego wybrzeża Florydy, których rys ten nie obejmie.


  1. Era Konkwistadorów


Juan Ponce de Leon urodził się w roku 1460. Dorastał na dworze Ferdynanda Aragońskiego. Brał bezpośredni udział w wielu przełomowych wydarzeniach końca XV i początku XVI wieku. Uczestniczył w zwycięskich walkach o Grenadę – ostatni bastion Maurów na ziemiach przyłączonych do Korony. Po przybyciu z Kolumbem do Ameryki współ odkrywał Portoryko a następnie pod wodzą Nicholasa de Ovando walczył z Indianami na Hispanioli. W roku 1508 Ponce powrócił na Portoryko gdzie został skierowany na czele oddziału zbrojnego w celu ostatecznego zajęcia wyspy. Zadanie te wykonał bez zastrzeżeń i rok później został mianowany gubernatorem wyspy. Tu najprawdopodobniej spędził by resztki życia gdyby nie usłyszał od miejscowych Indian o wyspach Boynca leżących gdzieś daleko na północy na, których znajdywać się miało źródło, którego wody przemieniają starców w ludzi młodych. Wieści, które dotarły do uszu emerytowanego konkwistadora wcale nie były bez pokrycia. Floryda do brzegów, której ostatecznie przybędzie „stary wiarus” słynie bowiem z ciepłych źródeł mineralnych do, których zresztą do dziś przybywają ludzie cierpiący na atretyzm i reumatyzm. Interpretacja Ponce zasłyszanych opowieści musiała być jednak dosłowna jak przystało na kanony epoki.. To co usłyszał doskonale korespondowało z opowieściami o legendarnym źródle wiecznej młodości, źródle o, którym rozprawiali arabscy podróżnicy, o, którym mówił Marco Polo.

Natchniony opowieściami, które jak można by przypuszczać układały się w jedną całość 3 marca 1513 roku wyruszył na poszukiwania. Pilotem wyprawy był Antonio de Alamines – jeden z najgłośniejszych „sterowników” epoki Wielkich Odkryć. Zgodnie ze wskazówkami skieruje statki na północ. Hiszpanie będą kąpać się w kolejno napotkanych źródłach, strumieniach – jednak bez spodziewanych rezultatów. Po miesiącu bezowocnych poszukiwań krajobraz nieoczekiwanie się zmienił. Zamiast kolejnych wysp i wysepek znad wód wyłoni się długa nie kończąca się jak okiem sięgnąć linia lądu. 8 kwietnia 1513 roku Hiszpanie lądują na nieznanym wybrzeżu, co uświęca uroczyście wygłoszona formułka, anektując nowo odkryty ląd w imieniu króla Hiszpanii. Ten pojedynczy epizod przesądził o przyszłych losach półwyspu – losach, które zostały rzucone już w momencie, gdy Kolumb wysiadł na brzegu stosunkowo niedalekiej wyspy Guanahani (San Salvador).

Przez następne pół roku Hiszpanie posuwali się wzdłuż wybrzeża Florydy. Napotykani Indianie potwierdzali istnienie cudownych źródeł. Za każdym razem jednak, gdy Ponce de Leon wraz z towarzyszami próbował zapuścić się w głąb terytorium dostawał się pod rażenie deszczu potężnych strzał miotanych przez Indian skradających się z zarośli lub bagien. Zniechęcony tym faktem Ponce postanowił powrócić do swojej guberni a stamtąd do Hiszpanii. Tam Ferdynand Aragoński za dokonane odkrycia mianował go gubernatorem wyspy. Jak pisze Zdzisław Skrok w książce „W poszukiwaniu Eldorado i Ziemii Obiecanej” – książce, którą również gorąco polecam – Ponce zapewne nigdy nie ujrzał by Nowego Świata gdyby na drodze jego życia nie pojawiła się miłość, która rozpaliła serce starzejącego się konkwistadora. Wybranką serca była Doňa Inez, córka towarzysza i przyjaciela. Dla niej to właśnie wyruszy jeszcze raz na poszukiwania cudownego źródła, które zwrócić miało mu młodość i zapewnić wzajemność wybranki. Nastąpi to 20 lutego 1521 roku. Do Nowego Świata wypłynie na dwóch okrętach w asyście dwustu ludzi. Po wylądowaniu na brzegu zatoki Carlos Hiszpanie zbudowali port, domy mieszkalne oraz kaplicę. A co z dzielnym Ponce de Leon? Otóż przez kolejne pół roku będzie kontynuował poszukiwania – poszukiwania nie zwieńczone sukcesem. Podczas jednego z marszów Hiszpanie wpadną w zasadzkę, podczas której zatrutą strzałą raniony zostanie sam gubernator półwyspu. Zniechęcony tym zdarzeniem zarządza odwrót na Kubę, na której wkrótce umrze…

Kontynuatorem wysiłków Ponce był Alvarez de Pineda, który spędził kilka tygodni na północnych wybrzeżach Zatoki meksykańskiej. Wcześniej jednak, jeszcze za życia starego konkwistadora, w roku 1517 u brzegów Florydy zakotwiczy na moment powracająca z katastrofalnie zakończonej wyprawy na Jukatan załoga pod dowództwem śmiertelnie rannego kapitana Francisco Hernandeza de Cordoby. Pilot owej wyprawy – sam Alamines - zafundował swym kompanom przystanek w celu zaopatrzenia załogi w wodę. Podczas owego postoju doszło nie tylko do starcia z Indianami, ale i do porwania przez tych ostatnich jednego z członków wyprawy.

Po Pinedzie na Florydę w 1528 r. przybył Panfilio de Narvaez – „towarzysz Korteza a także jego rywal, który w obozowych awanturach stracił oko i powrócił bez żadnego łupu z Meksyku”. Na czele czterystu ludzi wysiadł w Zatoce Tampa, gdzie spotkał Indian Tacobaga. Powitanie jakie zgotował krajowcom nie odbiegało znacznie od tego jakie zwykło się praktykować w tamtym okresie. Mieszkańcy wsi zostali wypędzeni a ich osada doszczętnie splądrowana. Kilka złotych przedmiotów znalezionych w tacobagańskiej wiosce musiało pobudzić wyobraźnie i rządze zysku. Konkwistadorzy wyruszyli w głąb lądu zawsze postępując podobnie: wsie puszczając z dymem a mieszkańców zabijając lub wypędzając. W przeciwieństwie jednak do dużej ilości konfiskowanej kukurydzy, ilości znajdywanego złota miały rozmiary śladowe. Wielkie za to były trudy podróży. Niekończące się mokradła i nieprzebyte obszary dziewiczego lasu. Wszystko to przy akompaniamencie wciąż nękających ich Indian oraz tropikalnych chorobach i powszechnym głodzie. Jeśli chodzi o tych pierwszych, w szczególności zasłużą się tu Apalachee, którzy przeciwko najeźdźcom użyją nawet kiji i kamieni.

Po niewątpliwej klęsce wyprawy Narvaeza kolejnym śmiałkiem,. który wyląduje na brzegu Florydy będzie Hernando de Soto – uczestnik podboju Peru. Nastąpi to w roku 1539 – niemal w tym samym miejscu gdzie kilkanaście lat wcześniej rozpoczynał swoja wyprawę Narvaez. Pierwszym plemieniem, któremu przypadnie w udziale wątpliwy zaszczyt powitania 622-osobowej wyprawy de Soto będą ponownie Tacobaga. Pierwsza osada do, której wkroczyli Hiszpanie nosiła nazwę Ucita. Anonimowy autor relacji z tej wyprawy zwany przez historyków rycerzem z Elias tak oto przedstawia wieś, która okazała się oczom przybyszów: „Wieś składała się z siedmiu czy ośmiu domów zbudowanych z drewna i pokrytych palmowymi liśćmi. Dom naczelnika stał najbliżej plaży i umieszczony był na szczycie wysokiego kopca wzniesionego w celach obronnych. W drugim końcu osady znajdowała się świątynia, na szczycie której sterczał drewniany kogut i gdzie znaleziono kilka pereł o małej wartości uszkodzonych przez ogień”.

Hiszpanie nie przybyli jednak podziwiać dokonań architektonicznych mieszkańców wioski. Doskonale splagiatowali swoich poprzedników sprzed 11 lat, mieszkańców wypędzając a ich domy zajmując. Wkrótce okazało się, że już od samego początku czeka ich trudniejsza przeprawa niż ta z, którą do czynienia miał swego czasu Narvaez. Oprócz skrajnie nieprzychylnego terenu na, który składał się bezlik bagien i potężnych zarośli, tubylcy pamiętając o wizycie Narvaeza przygotowali się do odparcia niepożądanych gości. Doświadczyły tego oddziały wysłane w celu rozpoznania terenu. Jeden z takich oddziałów powrócił prowadząc brodatego człowieka przywdzianego na sposób indiański i mówiącego łamanym językiem hiszpańskim. Człowiekiem tym był Juan Ortiz – uczestnik wyprawy Narvaeza, który pozostawiony na pastwę losu przez towarzyszy został przyjaźnie przyjęty przez Indian. Znajomość kraju Ortiza była niewielka gdyż mieszkał wciąż w tym samym miejscu. Znał za to język co mogło doskonale przysłużyć się podczas kontaktów z tubylcami a w domyśle pozyskaniu informacji na temat złota… Penetracje okolicznych ziem nie dawały rezultatów toteż tracący cierpliwość de Soto postanowił wyruszyć, na pożegnanie paląc całą wieś. Przez kolejne kilka tygodni Hiszpanie bezowocnie błąkali się po bagnach, zaroślach i lasach. Im dłużej to trwało tym bardziej stawali się bezwzględni i okrutni względem krajowców. Tortury i potworne okaleczenia były na porządku dziennym. Jak pisze sam Rycerz z Elias: „ Wielu z nich wrzucono do płonących domów jednego za drugim paląc na śmierć… Dwóch innych gubernator rozkazał przeszyć strzałami, a pozostałych po uprzednim odcięciu dłoni polecił polecił odesłać kacykowi.” Te wymowne środki przymusu wbrew nadziei najeźdźców nie pociągały za sobą lawiny pożądanych informacji. Chcąc pozbyć się krewkich gości wodzowie zarzekali się, że w ich kręgu nie ma żółtego kruszcu ale znaleźć go można w sąsiednim kraju położonym kilka dni stąd. Tak też trwała ta wędrówka spychając podróżnych coraz bardziej w północne zakątki Florydy. Podczas pobytu w jednej ze wsi Indian Apalachee Hiszpanie ujrzeli kobiety noszące skąpe spódniczki. Naczelnikiem wsi miał być nijaki Capafi, którego rozmiary ciała były tak potężne, iż w poruszaniu się pomagały mu specjalne w tym celu wyznaczone osoby. Capafi regularnie kosztował się w kukurydzianym syropie, który z pewnością nie pozostawał obojętny na gabaryty jego ciała. Sami Apalachee podobnie jak kilkanaście lat wcześniej wdawał się boleśnie we znaki Hiszpanom na tyle, iż ci nie znajdując poszukiwanych dóbr zaczęli posuwać się coraz bardziej na północ a później na zachód.

W marcu 1540 r. de Soto wraz z towarzyszami wkroczył na terytorium dzisiejszej Georgii, zostawiając za swymi plecami Florydę przeciętą linią popiołu oraz ludność dławioną ogniskami chorobowymi.


  1. Kolonizacja

i wymarcie pierwotnych mieszkańców Florydy


Przejście przez Florydę konkwistadorów de Soto niejako kończy pewną fazę poznawczo – odkrywczą Florydy. Następne zdecydowane akcenty hiszpańskie na półwyspie „Niedzieli Wielkanocnej” będą miały już bardziej kolonizacyjny charakter. Będą one o tyle uzasadnione z perspektywy imperialnej polityki jaką prowadziła Hiszpania, iż stanowić będą potwierdzenie roszczeń względem Florydy nijako wymuszone pojawieniem się w tych okolicach Francuzów. W 1562 roku francuski podróżnik Jean Ribault odwiedził kilka wiosek Timucua, gdzie wymienił podarki.

Trzy lata później na Florydę przybędzie mała grupka Hiszpanów pod wodzą nowego gubernatora wyspy Pedra Melendeza, który otrzymał upoważnienie od króla Filipa II do założenia i rozwijania kolonii na Florydzie. Tuż po przybyciu i oficjalnym wzięciu w posiadanie tych ziem rozpoczęto budowę pierwszej bazy St. Augustine, która zostanie w przyszłości stolicą kolonii. Aby bronić St. Augustine przed ewentualnym agresorem Hiszpanie wybudowali także umocnienia Castillo San Marcos.

Tymczasem niezbyt intensywna kolonizacja hiszpańska zachęciła francuskich hugenotów do spróbowania szczęścia w tym rejonie. Dwa lata po wizycie Jeana Ribault Francuzi pojawili się ponownie i zostali ogólnie bardzo dobrze przyjęci przez tubylczą ludność. Od nich też pochodzi większa ilość zachowanych informacji o Timucua.

Francuzi osiedli na północy w okolicach dzisiejszego Jacksonville niedaleko wsi potężnego naczelnika Saturina gdzie wznieśli Fort Caroline. Wpływy Saturiny rozciągały się na obszary na wschód od rzeki St. Johns oraz południową Georgię. Przez następne lata sąsiedztwo Timucua Saturiny i Francuzów miało charakter pokojowy, aby nie rzec sojuszniczy. Obie strony połączyła zależność handlowa. Timucua najchętniej nabywali siekiery i noże. Francuzi ponadto czynnie wspierali Saturinę w walkach z konkurencyjnymi Timucua pod wodzą Utiny, którego wpływy obejmowały jeszcze większą powierzchnię. Jeden z Francuzów Jacques Le Moyne de Morgues wyrabiał szkice Indian Timucua, na których obrazował scenki z życia Indian. Jego prace wzbudziły duże zainteresowanie wśród etnografów jak i entuzjastów wszelkich przygód i podróży.

Sielanka w jakiej zdali się egzystować Francuzi na północnych rubieżach Florydy nie miała jednak trwać długo. Francuski przywódca, niejaki Laudonniere popełnił dyplomatyczny nietakt podpisując traktat z nieprzyjaciółmi Saturiny – innymi Timucua z zachodniej części rzeki St. Johns. Handlowe więzi łączące przed momentem sąsiadów zostały poważnie nadwyrężone. Od czasu kiedy Timucua stracili zaufanie do Francuzów zaprzestali dostarczania im towarów, w tym przede wszystkim wiecznie deficytowej dla kolonistów żywności. Francuzi, z punktu widzenia sytuacji politycznej nie mając już wiele do stracenia, nie zawahają się uciec do kradzieży żywności. Dla okupu w postaci żywności uprowadzą też głównego wodza Utinę. Coraz bardziej głośne i awanturnicze poczynania Francuzów na północy przykuć musiały uwagę Hiszpanów, którzy dotąd ze skwaszonymi minami obserwowali rozrastający się francuski kokon. Reakcja zresztą nie mogła być inna, gdyż poddani Filipa II podobnie jak sam elekt uważali ziemie podległe natenczas francuskim kolonistom za integralną część terytorium Korony hiszpańskiej.

Konfrontacja siłowa była więc kwestią czasu. Gdy wreszcie do niej dojdzie prym w niej wieść będą Hiszpanie dysponujący lepszym zapleczem i zaopatrzeniem. Podczas ataku na Fort Caroline większa część Francuzów zginęła a sam fort pochłonięty został przez ogień. Tylko nielicznym udało się zbiec. Wśród szalejących płomieni spłonęło wiele obrazów Jacquesa Le Moyne’a , który później próbował z pamięci odtworzyć wiele z nich. Jako, że żadna pamięć nie jest doskonała mógł popełnić wiele błędów. W późniejszym okresie Theodore de Bry, który nigdy tak naprawdę nie spotkał Timucua wykonywał obrazy na podstawie tych naszkicowanych wcześniej przez Le Moyne’a. Dziś trudno jednoznacznie określić, które z nich są autentyczną spuścizną francuskiego rysownika, a które łudząco podobnym efektem naśladownictwa de Bry.

Zarówno przed i po francuskiej ekspedycji wielu Hiszpanów zapuszczało się w głąb Florydy w celach handlowych lub poszukiwaniu złota. Chociaż docierali do samego Tennessee, złota nigdy nie znajdowali. Z sukcesem za to rabowali żywność Timucua, Apalachee, Guale i wielu innych plemion. Wraz z Hiszpanami pojawiły się w tych regionach choroby wcześniej tu nieznane, które wkrótce poczęły zbierać obfite żniwo. Obrazek tak znany wcześniej w innych częściach Ameryk stał się teraz udziałem tubylczych plemion Florydy. Zdarzało się, że całe wsie były ścierane z powierzchni ziemi. Indianie chorowali między innymi na ospę, odrę, grypę, syfilis.

Hiszpańscy zwierzchnicy dawali przyzwolenie na kradzieże dokonywane na krajowcach, równocześnie zobowiązując przy tym żołnierzy do nauczania chrześcijaństwa. Wkrótce okaże się, że to nie droga ognia i mecza a działalność misyjna stanie się dla hiszpańskich protektorów narzędziem podporządkowania tubylców. Mała garstka Hiszpan zgrupowanych głównie w St. Augustine, w którym nigdy nie stacjonowało więcej niż kilkuset żołnierzy, początkowo otoczona była ponad 250 tysiącami Indian. Tak mnogie sąsiedztwo rodzić musiało naturalne pytanie jak zapanować nad tak liczną rzeszą. Postanowiono zastosować pomysł teoretycznie czasochłonny, jednakowoż jak się później okazało nad wyraz skuteczny. W celu jego realizacji zaprosili na Florydę Franciszkanów – ludzi bogobojnych i cnotliwych. W przeciągu stu lat od założenia St. Augustine powstały sieci misji. Pierwsza ciągnęła się na północ od St. Augustine do terytorium Indian Guale, druga natomiast prowadziła wzdłuż drogi królewskiej linią Camino Real (Ka – mee no Reh – al.) do Apalachee, stanowiąc bezpośrednie połączenie z St. Louis – największą misją Apalachee i drugą co do wielkości oraz ważności hiszpańską osadą na Florydzie.

Franciszkanie zwani potocznie „pierwszymi żołnierzami Florydy” mieli przemożny wpływ na tubylców podczas całego epizodu kolonialnego Hiszpanii na półwyspie. Franciszkanie próbowali ingerować w każdy aspekt życia swoich owieczek - od kultury, sposobu życia, myślenia i postrzegania świata po system noszenia i przyznawania imion. Franciszkanie przekazali Timucua cenny dar pisania i czytania, co pozwoliło im wysyłać listy do wiosek i miejsc dotąd niewyobrażalnie odległych. Z pewnych relacji wiadomo, iż Indianie mieli początkowo problemy z zachowaniem równowagi na klęczkach…

Nim jednak Franciszkanie mogli pod swoją egidą zgrupować tak wielkie zastępy krajowców, musieli zdobyć sobie ich przychylność i zaufanie. Celowi temu niepomiernie przysłuży się struktura społeczna miejscowych plemion w tym zwłaszcza Timucua, która stanowić będzie swoisty amortyzator oporu oraz ważny aspekt podporządkowania hiszpańskim protektorom. Mowa tu o wyjątkowej wysokiej pozycji wodza, która ułatwi Hiszpanom kontrolowanie biegu sytuacji.. Hiszpanie pozwolili zachować wodzom dotychczasową pozycję i przywileje, ci zaś gwarantowali posłuszeństwo swoich ludów. Podczas misji chrystianizacyjnej posłużono się podobnym posunięciem – w pierwszej kolejności postanowiono nawrócić wodzów a ludność pouczona odgórnym przykładem miała pójść ich śladem. I tak z biegiem czasu Timucua zaczęli osiedlać się w małych miasteczkach wokół misji. Ze swoich plonów byli w stanie wyżywić zarówno siebie jak i zakonników. Część kukurydzy musieli jednakże regularnie przekazywać na ręce Hiszpanów w St. Augustine.

Te wygodne rozwiązanie nie zawsze funkcjonowało poprawnie. W roku 1597 w misji Santa Catharina u wybrzeża Georgii misjonarze próbowali zlikwidować poligamię co spotkało się ze zdecydowanym sprzeciwem tamtejszych Indian Guale. Zbuntowani Indianie zabili dwóch zakonników i spalili misję. Wystąpienia jednak szybko ustały i misję odbudowano.

Warunki życia Indian w misjach były ciężkie. Choroby połączone z ciężką pracę niosły za sobą niebagatelne konsekwencje. Tubylcy cierpieli niedokrwistość spowodowaną brakiem żelaza – ich udziałem stawały się też rozliczne schorzenia, jak zniekształcające zapalenia stawów czy zwyrodnienia kręgosłupa. Życie było bardzo stresujące a głód jako taki nie był wcale rzadkością. Dotykały ich również artretyzm, krzywica, ropienie zębów, wady rodzenia czy niektóre choroby seksualne.

Podczas gdy lud cierpiał, wodzom powodziło się całkiem dobrze. W St. Louis, stolicy Apalachee, obradowali w olbrzymim Domu Rady o średnicy 36 metrów mogącym pomieścić od 2 do 3 tysięcy osób. Debatowali nad kwestiami dotyczącymi uprawy roślin i rozstrzygali spory z Hiszpanami. Wśród Timucua ludzie czasem musieli pozostawać misję i udawać się do pracy w St. Augustine, w ramach której zajmowali się budową domów lub noszeniem kukurydzy. Prace te miały zazwyczaj charakter nieodpłatny co stawiało Indian w pozycji darmowych wyrobników. Praktyka ta nie była jednak nieodzowną regułą co sprawiało, iż czasami w ich ręce trafiał jakiś ekwiwalent. Otrzymanie zapłaty umożliwiało im zakupienie wielu bardzo użytecznych rzeczy tj. metalowe siekiery i motyki, które zapewniały o wiele lżejszą pracę niż tradycyjne narzędzia. Naprawdę łatwy dostęp do tych narzędzi mieli ci Timucua, którzy mieszkali stosunkowo blisko Hiszpanów. Naturalne wytworzenie się indiańskiego rynku zbytu umożliwiało Hiszpanom korzystną wymianę, co w połączeniu z nutką intrygi lub zakulisowej machinacji mogło przynieść spory zysk. W rolę mistrza tej ostatniej wcieli się Diego Reboyedo okrzyknięty później najbardziej skorumpowanym gubernatorem w historii Florydy. Podczas sprawowania niniejszego urzędu prowadził on specyficzną politykę przetapiania gwoździ, muszkietów i armat dostarczanych z metropolii w celach wybitnie wojskowych. Tak oto przetapiane akcesoria militarne przeznaczał na wyrób siekier i motyk, które następnie wymieniał z Indianami z wybrzeża na bursztyn.

Polityka demilitaryzacyjna Reboyedo prowadzona względem podległej kolonii miała wkrótce przynieść poważne reperkusje.

W roku 1655 Anglicy zdobyli Jamajkę podległą dotychczas koronie hiszpańskiej. Wkrótce rozeszły się plotki, iż kolejnym celem „synów Albionu” będzie właśnie Floryda. Pogłoski te staną się pstryczkiem w ucho, który ponagli Hiszpanów, którzy zaczną czynić przygotowania do odparcia ataku. W tym celu zorganizują milicję indiańską oraz zaczną gromadzić zapasy w St. Augustine na wypadek oblężenia. Zobowiążą każdego ze zmobilizowanych Indian do przyniesienia 30 kg kukurydzy. Podczas wydawania niniejszego rozporządzenia zignorowana zostanie pewna ważna kwestia… Przywódcami indiańskiej milicji byli wodzowie, którzy nie byli przyzwyczajeni do noszenia towarów. Byli warstwą uprzywilejowaną i mieli w tym względzie szczególne przywileje. Dotknięci i znieważeni tym incydentem wszczęli bunt. Powstanie, któremu przewodził Lucas Melendez – główny wódz prowincji Timucua wybuchło w roku 1656 na terytorium tychże Indian i miało zdecydowanie poważniejszy charakter niż zajścia z 1597 roku, choć w samych starciach zginęła stosunkowo niewielka liczba Hiszpanów – 3 żołnierzy i 4 robotników. Reboyedo zareagował w typowo dla siebie podstępny sposób. Pod pretekstem rozmów zebrał wodzów pod białą flagą poczym kazał wszystkich zakuć w kajdany i stracić. Ciała straceńców wystawiono na widok publiczny we wsiach i wzdłuż głównych dróg, co miało posłużyć jako przestroga dla innych.

Seria epidemii, która nawiedziła misję Timucua w pierwszej połowie XVII wieku znacznie uszczupliła liczbę mieszkańców tych misji, które położone były bliżej miejsc zamieszkanych przez Hiszpan. Indianie zajmowali się tu uprawą kukurydzy, pszenicy oraz hodowlą bydła. Ubytki ludnościowe w misjach będących fundamentem w gospodarczych trybach kolonii w dalszej perspektywie oznaczały zmniejszenie wydajności i zysków. By temu zaradzić znaleziono odpowiedni środek zaradczy drastycznie zmieniający gospodarkę kolonii, samym zaś Hiszpanom ułatwiający kontrolowanie Indian. W przedsięwzięciu tego planu pomogły zajścia z 1656 roku, które dla Reboyedo stały się pretekstem umożliwiającym wprowadzenie go w życie. W jego ramach postanowiono przenieść wszystkie misje na terytorium Timucua bliżej Camino Real. Odtąd terytoria Apalachee ze stolicą w St. Louis miały pełnić rolę spichlerza kolonii zaś misje Timucua otrzymały niepisany status przystanków łączący St. Louis z St. Augustine.

Szalejące choroby przez cały okres bytności hiszpańskiej na Florydzie stopniowo zmniejszały liczbę ludności. Hiszpańskim osadnikom próbującym szczęścia w najdalej na północ położonej kolonii swojego kraju powodziło się zdecydowanie lepiej niż rodakom na starym kontynencie. Dziurawa kontrolna celna pomagała osadnikom w omijaniu płatności na rzecz króla i pozwalała zachować cały zysk dla siebie a nawet pomnożyć go na drodze korzystnej wymiany np. na Kubie. Na Florydzie zawsze brakowało europejskich kobiet toteż Hiszpanie brali za małżonki Indianki, w tym głównie córki wodzów. W St. Louis Metysi szybko zaczęli tworzyć najliczniejszą grupę mieszakńców.

Floryda rozwijała się po myśli kolonizatorów przez 200 lat. W drugiej połowie istnienia kolonii pojawią się jednak siły, które podważą prym Hiszpanii na półwyspie.

W 1670 roku Anglia założyła silną kolonię w Charleston w Karolinie Południowej. Brytyjczycy i sprzymierzenie z nimi Indianie z biegiem lat coraz częściej zapuszczali się na tereny Georgii i północnej granicznej linii Florydy. Wśród owych sprzymierzeńców wyróżniali się Indianie Yamasee, którzy inspirowani odgórnie przez Brytyjczyków atakowali hiszpańskie misje, biorąc w niewolę Timucua, Apalachee i Guale. Ten nawarstwiający się konflikt w roku 1700 przerodzi się w otwartą wojnę. W St. Louis w celach obronnych wybudowano ufortyfikowany blokhauz. Sami Apalachee w roku 1702 zostali wciągnięci w 6-letnią wojnę podczas, której plemię zostanie wprost zdziesiątkowane. Pomimo postawnych umocnień w postaci blokhauzu St. Louis padnie w 1704 r. pod brytyjskim oblężeniem. Koalicjanci z Karoliny Południowej regularnie atakowali misje na linii Camino Real co powodowało poważne perturbacje w dostarczaniu kukurydzy do St. Augustine. Hiszpanie mieli świadomość, iż atak na St. Augustine jest kwestią czasu toteż wiele wiosek zostało przeniesionych pod stolice hiszpańskiej Florydy w celach obronnych. W tych także celach rekrutowali Timucua, którzy tworzyć mieli indiańską milicję – zaporę przeciwko angielskim zakusom. Warto nadmienić, iż proces rekrutacji często przybierał szatę musu. Po upadku St. Louis wielu jego mieszkańców przeniosła się do St. Augustine; część pomaszerowała do Pensacola lub Mobile. Ludność indiańska uległa rozproszeniu. Los St. Louis odzwierciedlał to, co działo się na całej Florydzie. Misje zamykano a ludzie dotąd je zamieszkujący na ogół kierowali się do St. Augustine. Gdy Brytyjczycy wreszcie zdecydowali się zaatakować St. Augustine to - odpowiednio wzmocnione - stało tak mocno, iż napastnicy musieli odstąpić od planów jego zdobycia. Podczas walk zginęło jednak wielu Indian a inni, którym było dane przeżyć, zostali sprzedani w niewolę do brytyjskiej Karoliny.

W roku 1763 Floryda w końcu trafi w ręce Anglii. Droga jej całkowitego przejęcia nie powiedzie jednak ścieżkami zdecydowanych militarnych sukcesów, a będzie rezultatem politycznych ustaleń pomiędzy obydwoma krajami. Po akcie oficjalnego przekazania kolonii w ręce brytyjskie Hiszpanie opuścili St. Augustine i wyjechali na Kubę. Towarzyszyło im kilkudziesięciu Indian – według jednego źródła 63, według innego 89. Była to resztka z setek tysięcy Indian zamieszkujących niegdyś Florydę. Nie więcej niż dwunastu z nich było Timucua. Był wśród nich Juan Alonso Cabale, który jako ostatni członek swojego plemienia dokonał żywota w 1767 roku. Podobny los spotkał inne liczne niegdyś plemiona. Calusowie wyginęli pod koniec XVIII wieku a ostatni członkowie tego plemienia byli w grupie Indian, którzy wyemigrowali wraz z Hiszpanami na Kubę. Jeszcze szybciej w udziale los ten przypadł Tacobaga, którzy przestali istnieć już 100 lat po pamiętnej wyprawie Narvaeza. Choroby i walki nie ominęły też Tequesta, których w 1800 r. niewielu pozostało już przy życiu. Nie mniej świadomość tego małego plemienia przetrwała do dziś. Tequesta żyją obecnie tak jak niegdyś w południowej Florydzie. Nie są jednak uznawani przez władze federalne.

Sama Floryda pomimo tak nieogarniętych strat zachowała status terytorium indiańskiego. Na przełomie XVII/XVIII wieku stała się celem emigracji Indian mówiących językiem muskoge. Nieliczne niedobitki Indian pozostających jeszcze przy życiu na Florydzie przyłączyły się do przybyłych Indian z pogranicza Alabamy i Georgii, tworząc zeń wspólne plemię Seminoli. Byli wśród nich także ostatni członkowie licznego i dumnego niegdyś narodu Apalachee.

Sama Floryda wróci jeszcze na krótki czas w ręce hiszpańskie, by w 1821 roku definitywnie stać się terytorium amerykańskim.




Błazen Kawelka

Źródła:

- Zdzisław Skrok: „W Poszukiwania Eldorado i Ziemii Obiecanej”

- „Podróżnicy w czasie” – „Upadek hiszpańskiej Florydy”

- Internet

- kwestie zasłyszane, wyryte w pamięci, których wskazać w stanie już nie jestem...