Praktykować dobre wartości

 

z Jamesem Robideau (Wichapi Wicasa - Człowiekiem Gwiazdą), kuzynem Leonarda Peltiera, wieloletnim działaczem AIM, duchowym przywódcą Lakotów, prawnikiem plemiennym, opiekunem i wychowawcą młodzieży, obrońcą praw Indian z USA rozmawiają Marek Maciołek i Marek Nowocień

 

James Robideau przed Sejmem RP w Warszawie; Foto 'Tawacin' 2001

 

T: Tradycyjna kultura Lakotów została niemal doszczętnie zniszczona przed ponad stu laty. Potem przez wiele lat - aż do początku lat 70. - Indianie nie mieli możliwości swobodnego rozwoju własnej kultury i praktykowania tradycyjnych ceremonii. Tymczasem podczas wykładu na Uniwersytecie Poznańskim przekonywałeś, że podstawy tradycyjnej kultury lakockiej pozostają nadal takie same. Jak odpowiadasz tym, którzy twierdzą, że współcześni Indianie są już inni - nie tak tradycyjni, jak ich przodkowie, nie mieszkają na co dzień w tipi i nie noszą piór we włosach?

JR: Tradycje są wśród nas ciągle żywe, choć nie tak, jak sto lat temu - z powodu asymilacji. Już w okresie okupacji Wounded Knee, u progu lat 70., dostrzegliśmy, jak trudno jest być Indianinem i żyć w zgodzie ze swoimi wartościami. Łatwo jest mieszkać w tipi i stroić się w pióra, ale to nie znaczy jeszcze, że jest się Indianinem. Bo Indianinem tak naprawdę jest się przede wszystkim w środku. Nasz tradycyjny sposób życia został osłabiony - to prawda - ale teraz znowu uczymy naszą młodzież tradycji i dzięki temu znowu stajemy się silniejsi.

T: Jakie są główne wartości lakockiej kultury?

JR: Uczciwość - nie tylko wobec samego siebie i Stwórcy - ale także wobec wszystkich dookoła. Uczciwość - to nasza najważniejsza wartość. Poza tym - mądrość, odwaga i hojność. To nasze cztery główne wartości.

T: Dzięki staraniom Indian o przetrwanie tradycyjnych tubylczych wartości i religii Kongres USA uchwalił w 1978 roku Ustawę o wolności religijnej amerykańskich Indian (AIRFA), a następnie - w 1994 roku - duży pakiet poprawek do tej ustawy. Czy Twoim prawa te mogą pomóc nadać indiańskim religiom status podobny do innych uznawanych powszechnie religii, a ich wyznawcom - swobodnie je praktykować?

JR: Tak - te ustawy mogłyby nam pomóc, ale wielu ludzi we władzach federalnych i stanowych nie lubi ich przestrzegać. Powinni to robić, ale nie chcą. A jak nie chcą, to nie ma takich przepisów, które by ich do tego zmusiły. Tym ustawom brakuje "zęba" - przepisów wykonawczych, które zagwarantowałyby możliwość korzystania z pełni naszych praw.

T: Wiele słyszeliśmy w przeszłości o problemach indiańskich więźniów ze swobodnym wyznawaniem indiańskich religii i praktykowaniem tradycyjnych ceremonii. Czy sytuacja ndiańskich więźniów w więzieniach stanowych i federalnych ulega jakiejś poprawie?

JR: W niektórych więzieniach jest możliwość uczestniczenia w tradycyjnych ceremoniach, takich jak inipi, szałas potu, ale w wielu miejscach władze więzienne opierają się. Ciągle najwięcej zależy od naczelników więzień. Gdy sprzeciwiają się, to robią to wbrew prawu, ale wtedy władze udają, że tego nie dostrzegają. Ten problem występuje szczególnie w stanach Nowy Meksyk i Dakota Południowa, gdzie jest najwięcej indiańskich więźniów. Wiem o tym, bo od wielu lat jestem duchowym doradcą indiańskich więźniów i pomagam im organizować szałasy potu i tubylcze grupy kulturalne - zwłaszcza w więzieniach stanowych, gdzie sytuacja jest trudniejsza, niż w placówkach federalnych.

T: Czy orientujesz się także, jak pod tym względem wygląda sytuacja indiańskich kobiet?

JR: W porównaniu z mężczyznami, w więzieniach jest mało Indianek - najwięcej w Dakocie Południowej i Arizonie, gdzie mieszka wielu Indian. Sam mam np. kuzynkę w więzieniu stanowym na Florydzie. Sytuacja kobiet w więzieniu jest o tyle trudniejsza, że zwykle jest ich tam niewiele. Jeśli mają wystarczająco dużą grupę, to mogą prosić o spotkanie z człowiekiem wiedzy z zewnątrz. Na przykład w Dakocie Południowej korzystają z pomocy duchowego doradcy i mają swoje ceremonie. Ale jeśli w więzieniu są tylko dwie lub trzy Indianki, to zwykle muszą sobie radzić same.

T: Dlaczego wyjechałeś z Dakoty Południowej na Florydę? Czy takie - postępujące przecież od lat - rozproszenie terytorialne nie utrudnia odradzania tradycji i odbudowy indiańskich narodów?

JR: To prawda. Moi krewni z Pine Ridge powtarzają mi: "Jesteś jednym z nas, powinieneś być tutaj." Dlatego chcę tam wrócić. Zresztą, nigdy nie mieszkałem na Florydzie na stałe - wyjeżdżam tam na 2-3 miesiące i wracam do rezerwatu. Jeżdżę tam głównie po to, by zbierać fundusze na rzecz naszego projektu - Dakota Youth Project. To dobre miejsce dla takiej działalności.

T: To gdzie jest Twój dom?

JR: Moja ojczyzna to rezerwat Spirit Lake w Dakocie Północnej. Mieszka tam część narodu Santee Dakota, do którego należę. Ja od wielu lat mam dom w Allen w rezerwacie Pine Ridge w Dakocie Poludniowej. Postanowiłem tam zamieszkać, gdy w latach 70. zostałem adoptowany przez lakocką rodzinę i to jest teraz mój dom. Na Florydzie mam coś w rodzaju domku zimowego. Mamy też ośrodek dla indiańskiej młodzieży koło Seattle na Północnym Zachodzie. Nie byłem tam już dość dawno, a powinienem tam częściej zaglądać.

T: Czy możesz opowiedzieć coś więcej na temat projektu Dakota Youth Project?

JR: Ten projekt realizujemy już od wielu lat, ale niecałe 3 lata temu uzyskaliśmy status "non-profit" i numer podatkowy, co daje możliwość odpisywania od podatku dotacji na rzecz Projektu. W tym właśnie celu pojechałem na Florydę, o tym myślałem. Udało się to nam i postanowiliśmy zbudować tam dom, w którym młodzi Indianie mogliby czuć się bezpieczni i rozwijać się. Naszym głównym celem jest oświata młodzieży i kobiet, a także szerokiej opinii publicznej w zakresie problemów naszej młodzieży i tego, jak możemy jej pomagać. Organizujemy na przykład wieczorami szałasy potu, a kiedy czekamy na rozgrzanie się kamieni, słuchamy zaproszonych ludzi wiedzy i starców.

T: Prowadzicie działalność tylko w domach założonych w ramach Projektu?

JR: Działamy w domach, szkołach i publicznie. W szkołach organizujemy pogadanki, na które zapraszamy ludzi o określonej wiedzy, ekspertów. Odwiedzamy też ludzi w domach, zbieramy rodziców, sąsiadów, starców i ludzi wiedzy, by dyskutować o problemach i sposobach radzenia sobie z nimi. Na przykład ostatnio zorganizowaliśmy dla młodzieży konferencję z udziałem prawników poświęconą prawom Indian. Zaprosiliśmy prokuratora stanowego, obrońcę federalnego, sędziego sądu plemiennego, przewodniczącego rady plemiennej i tradycyjnego przywódcę duchowego. Wyjaśnialiśmy, co czeka młodych ludzi, jeśli trafią do sądu i do więzienia, jaki wpływ może to mieć na ich życie. Inny warsztat w szkole średniej poświęciliśmy niedawno chorobie zwanej zespołem poalkoholowego uszkodzenia płodu. Mieliśmy zdjęcia nienarodzonych jeszcze dzieci, których matki piły w ciąży alkohol, wyjaśnialiśmy wątpliwości i pozwalaliśmy wypowiadać się samym młodym ludziom.

Podobne zajęcia ze specjalistami, zdjęciami, itp. mamy na temat szkodliwości palenia tytoniu, narkotyków. To nasza działalność. Planujemy wybudować w Pine Ridge drewniany dom z czterema sypialniami dla młodzieży z okręgu Allen, gdzie mieszkam. Niedaleko jest pastwisko dla stada bizonów, które należy do plemienia. W rezerwacie są dwa takie pastwiska dla plemiennycb stad - jedno w odległości 60-70 mil i drugie - niedaleko nas. Pomiędzy nimi są jeszcze stada należące do prywatnych właścicieli - białych i Indian. Być może my także dorobimy się kiedyś własnego stada...

T: W indiańskiej prasie i internecie można spotkać wiele ostrzeżeń przed podróżującymi po świecie fałszywymi "plastikowymi" szamanami. Potępia się osoby, które za duże czasem pieniądze sprzedają indiańską duchowość podczas ceremonii i warsztatów organizowanych w Europie, lub mieszają ją z innymi tradycjami i elementami New Age. Co sądzisz na ten temat? Czy w ogóle ma sens, by nie-Indianie uczestniczyli w indiańskich ceremoniach?

JR: Nasze wierzenia i przekonania zależą od człowieka wiedzy - naszego nauczyciela. Jeśli nie przeszkadza mu obecność nie-Indian, to zaprasza ich na organizowane przez siebie ceremonie. A jeśli ma coś przeciwko temu, to nie pozwala, by nie-Indianie brali w nich udział. Bywają ceremonie zamknięte i takie, które są otwarte - jak te u Crow Doga, w których uczestniczę od wielu lat. To tam biorę udział w Tańcach Słońca i dzięki temu otrzymałem wiele duchowych wskazówek. Większość tych ceremonii, które sam widziałem była zgodna z drogą Lakotów. Nie mieszało się w nich dróg lakockich z innymi, takimi jak magia kryształów, czy inne elementy typowe dla New Age. Czegoś takiego się nie robi. Jeśli ktoś chce poznawać indiańskie pieśni i wzory, chce uczestniczyć w lakockich ceremoniach szałasu potu, czy fajki, to powinien to robić zgodnie ze wszystkimi regułami. Jeśli tego nie robi, jeśli miesza to z innymi tradycjami, to idziemy do niego i mówimy: "Nie rób tego. Nie nadużywaj naszych lakockich dróg".

T: Czy według Ciebie indiańskie tradycje można dobrze poznać, korzystając wyłącznie z książek i filmów, czy też jest to możliwe np. tylko przez kontakt osobisty?

JR: Zawsze lepiej jest mieć kontakt osobisty... A książki? Przed laty przeczytałem książkę Black Elka "The Sacred Pipe", ale nigdy nie postępowałem z fajką dokładnie tak, jak to było tam opisane. Po prostu przeczytałem ją - i tyle. A kiedy przyszedł czas mojej nauki, po prostu poszedłem samotnie na wzgórze i modliłem się. Później otrzymałem pierwsze wskazówki od Crow Doga, wziąłem udział w swoim pierwszym Tańcu Słońca i w ten sposób uczyłem się - z własnego doświadczenia. Ciężko jest przeczytać książkę i móc powiedzieć - już wiem jak to jest.

T: Bywają ludzie, którzy sądzą, że jak przeczytają wiele książek, obejrzą dużo filmów i zapamiętają każdy szczegół, to poznają bardzo dobrze indiańskie tradycje. Tymczasem w opisach tradycji i obrzędów nawet w ramach jednego plemienia bywają duże różnice. Czy jest tak dlatego, że Indianie nie mieli nigdy tradycji pisanej i opierali się na ustnych wskazówkach starców i duchowych nauczycieli? Czy, nie mając spisanych zasad postępowania, każdy z nich może mieć inny obraz tradycji, własną drogę i osobistą wizję?

JR: To prawda. Nie ma takiego uniwersalnego zbioru zasad. To, co wspólne - to najbardziej podstawowe wartości naszej kultury. Tak jest na przykład z fajką - w zasadzie wszystko co jej dotyczy jest proste, bardzo proste. Jednak wielu ludzi lubi coś dodać, skomplikować. Robią z fajką różne manipulacje, zwroty i obroty. Mają swoje własne pomysły, jak należy robić szałas potu... Gdy my robimy szałas potu, to zapraszamy człowieka wiedzy, przygotowujemy wszystko, co niezbędne i zaczynamy się modlić. Człowiek wiedzy śpiewa cztery pieśni, a kiedy on śpiewa, my - modlimy się. Wtedy on wchodzi do szałasu i zapala fajkę, a kiedy podaje nam fajkę, to ja palimy. Wydmuchując dym, modlimy się - to wszystko. To proste.

Ale bywają ludzie, którzy wszystko komplikują. Zwracają się w różne strony, kłaniają się wokoło, całują ziemię i zanim zapalą fajkę - muszą wygłosić długą mowę. W praktyce robią ci wykład: "Wiem to i to, trzeba postępować tak i tak, itp." I znów obracają się i kłaniają, jak podczas przedstawienia, zanim w ogóle podadzą fajkę dookoła. Na tym, moim zdaniem, polega różnica - Lakoci robią to w prosty sposób.

T: Czy nie sądzisz, że mieszkanie na ziemiach przodków i mówienie ich językiem jest czymś ważnym, być może nawet nieodzownym, by móc powiedzieć o sobie: "Jestem tradycyjnym Lakotą"? Czy można pozostać tradycyjonalistą, będąc oderwanym od własnej społeczności, mieszkając w mieście, albo w Europie?

JR: Tak, można żyć w sposób tradycyjny także w mieście. Tak było ze mną. Dopiero w czasach okupacji Wounded Knee zacząłem poznawać tradycje Lakotów, pościć i brać udział w Tańcu Słońca. Nikt nie mówił mi, jak mam to robić, więc robiłem to tak jak umiałem, kierując się sercem. Nie piłem alkoholu, nie paliłem, żyłem z jedną kobietą - nikt mnie tego nie uczył, sam czułem co jest dobre. Czasami miałem problem, żeby poradzić sobie z własnym umysłem - nie nienawidzić nikogo, nie rozbierać kobiet wzrokiem... Ale kiedy zacząłem tak postępować, to okazało się to łatwe. I to dla mnie znaczyło - być Indianinem. Praktykować dobre wartości, żyć w zgodzie z nimi. Pod tym względem łatwo być Indianinem. To wcale nie takie trudne, jeśli się tylko chce.

T: Czy można powiedzieć, że tak wyglądał typowy powrót młodych Indian do tradycyjnych wartości?

JR: Tak, i dziś wielu z nich postępuje w ten sposób. To wraca. Gdy zaczęliśmy uczyć młodzież, to przekonaliśmy się z zaskoczeniem, że jest bardzo otwarta. Poza tym - wbrew różnym opiniom - w czasach protestów w Custer i Wounded Knee zachowywaliśmy się porządnie. I widzieliśmy, że wielu pijaczków z ulicy trzeźwieje i przychodzi do nas, mówiąc: "Chcemy wam pomóc". Pozwalaliśmy im zostać z nami, stawialiśmy ich przy drzwiach na straży i wtedy to oni zaczynali zachowywać się przyzwoicie i dawać z kolei przykład innym. Kiedy widzisz dobry przykład, naśladujesz go. Musimy dawać przykład. Musimy pokazywać innym, jak żyć... Wszędzie możesz być Indianinem, nie ma znaczenia czy mieszkasz w Europie, czy gdzie indziej. Tylko bądź dobrym przykladem...

T: Czy sądzisz, że ktoś, kto urodził się w Polsce, ale postanowił, że dowie się o Indianach jak najwięcej i pozna ich jak najlepiej, będzie miał prawo powiedzieć kiedyś, że czuje się duchowo Indianinem?

JR: Szczerze wierzę, że wielu ludzi w głębi serca pragnęłoby zostać Indianami. W Stanach Zjednoczonych jest wielu białych ludzi, którzy z taką nadzieją przyjeżdżają do rezerwatu. Oczywiście nie zawsze i nie przez wszystkich są tam mile widziani. Ale jeśli są skromni, wrażliwi i cierpliwi, to zostają tam razem z nami, poznają nasz język i pieśni, uczą się jak używać fajkę. A my obserwujemy ich, patrzymy jakie mają podejście do ludzi i ziemi, jak postępują z fajką i jak tańczą podczas Tańca Słońca.

T: Są w Europie i w naszym kraju ludzie, zazwyczaj od dłuższego czasu interesujący się głęboko Indianami - a zwłaszcza ich tradycyjną kulturą i obrzędowością - którzy mówią: "Znam i rozumiem Indian tak dobrze, że czuję się Indianinem". Czy taki sposób myślenia jest dla Ciebie do przyjęcia?

JR: Wielu takich ludzi przyjeżdża do nas, do Dakoty Południowej. Pamiętam pewną białą kobietę, dobrze zbudowaną, która przyjechała na nasz Taniec Słońca. Nie przeszkadzał jej wysiłek i palące słońce, bo naprawdę modliła się. Jest też Murzynka, z włosami zaplecionymi w warkoczyki, która przyjeżdża do nas bodaj od czterech lat i stała się naprawdę duchową osobą. Kiedy modli się, to robi to bardzo szczerze, z głębi serca. Jest wielu takich ludzi, którzy niczego nie udają i nie starają się robić dobrego wrażenia, ale naprawdę poświęcają się.

Ale bywają też inni, którzy udają, pozują, może chcą się innym pokazać. Pamiętam takiego jednego dobrze umięśnionego faceta. Przyszedł na Taniec Słońca i mówi, żeby go przekłuć. A potem jeszcze raz... Następnego dnia znowu, tak chyba z dziesięć razy. A Crow Dog powiedział tylko: "Dobrze, pozwólmy mu się wykazać". Kiedy pojawił się następnym razem twierdził, że bierze udział w Tańcu Słońca od dziesięciu lat i na dowód pokazywał swoje blizny... Ale my widzimy takie rzeczy. I więcej do nas nie wrócił. Może się ożenił...

T: W ostatnich spisach ludności w Stanach Zjednoczonych coraz więcej ludzi deklaruje się jako Indianie - zapewne licząc na uzyskanie z tego powodu rozmaitych korzyści i przysługujących Indianom uprawnień. Czy takie zjawisko nie osłabia w pewien sposób tubylczej społeczności? Można by powiedzieć, że ciągle coś tracicie na rzecz innych...

JR: Indianie mają coś takiego jak karty plemienne. Jest to dowód, że są prawdziwymi Indianami, że ich przodkowie także byli Indianami. Ale wielu naszych ludzi, szczególnie w miastach, nie dba o to. Dzięki temu wielu białych może twierdzić, że są Indianami i mało kto się tym nie przejmuje. Według mnie nie wyrządza nam to większej szkody - ci ludziei tak nie mogą odnosić korzyści z bycia Indianinem, dopóki nie mają takiej karty, dopóki nie udowodnią swojego tubylczego pochodzenia przed władzami plemienia.

T: Części Indian nie zależy na posiadaniu kart plemiennych, bo kojarzą się im z przepustkami wystawianymi przez władze więźniom wojennym. Tymczasem - paradoksalnie - wielu białych chciałoby otrzymać takie karty, chciałoby zostać więźniami...

JR: Ja też długo nie miałem swojej karty. Dopiero dwa lata temu, kiedy odwiedziłem rezerwat Spirit Lake, powiedziałem: "Może wydacie mi kartę? Czasmi może mi się przydać." I dostałem ją.

T: Kto decyduje o wydaniu karty?

JR: Plemię. Potrzebne jest do tego świadectwo urodzenia. Moja mama i tato wypełnili odpowiednie dokumenty, kiedy się urodziłem. I kiedy składam wniosek, to podaję imiona rodziców, a plemię sprawdza te dokumenty w swoich archiwach, zanim wyda mi kartę. Tak więc trzeba mieć plemiennych przodków.

T: Czy ktoś, kogo przodkowie nie byli członkami plemienia, może otrzymać taką kartę? Czy można w jakiś sposób zasłużyć na to, by stać się członkiem określonej rodziny i tubylczej społeczności?

JR: Tak, można to zrobić przez adopcję. Na przykład ja mam przybranych rodziców z rodziny Bear Runner z Pine Ridge. Zostałem adoptowany przez Oglalów po okupacji Wounded Knee, podczas Tańca Słońca. Oscar Bear Runner poszedł z żoną do przyjaciół z tokala (lakockiego stowarzyszenia wojowników) i powiedział: "Chcę, by został naszym synem". Po Tańcu Słońca odbyła się ceremonia adopcji. W ten sposób stałem się częścią rodziny i plemienia. Oscar dał mi do wypełnienia dokumenty i powiedział: "Wypełnij to, a zostaniesz formalnie adoptowany. Będziesz mógł głosować i mieć inne prawa jako członek narodu Oglala".

T: Czy mozna być członkiem kilku plemion, np. Dakotów ze Spirit Lake i Lakotów z Pine Ridge?

JR: Rząd uważa, że można należeć tylko do jedenego plemienia. Dlatego powiedziałem Oscarowi, że oficjalnie zostanę przy swoim starym plemieniu. Podziekowałem mu za jego propozycję, ale z różnych powodów pozostałem członkiem narodu Spirit Lake. Jednak taka adopcja jest możliwa.

T: Jak to się zazwyczaj odbywa?

JR: Powiedzmy, że przyjechałeś do rezerwatu i po pewnym czasie ty i jeden z członków plemienia stwierdzacie, że jesteście dla siebie jak bracia. Wtedy może odbyć się tradycyjna ceremonia adopcji - taka jak ta, którą ja miałem. Oczywiście zawsze ktoś z członków rodziny może powiedzieć, że się na nią nie zgadza. Ale jeśli już ktoś zaproponował taką ceremonię, to zazwyczaj wszyscy są za. Wtedy ma miejsce ceremonia i zostajesz uznany za członka rodziny. Potem, jeśli wypełni się wszystkie dokumenty, to idzie się z nimi do Rady Plemiennej. Rada Plemienna głosuje: "Tak, możesz zostać członkiem naszego plemienia".

Następnie idzie się do Biura do Spraw Indian i oni akceptują to, lub nie. Ale odmowa zdarza się najczęściej w Radzie Plemiennej. Tam może być problem. Gdyby Oscar Bear Runner zaniósł moje papiery do Rady, to z powodu mojej działalności w AIM miałbym 50% szans na to, że zostanę zaakceptowany. Nigdy do końca nie wiadomo. Ale w taki właśnie sposób nie-Indianin może zostać członkiem plemienia.

T: To może być bardzo dobra wiadomość dla wielu ludzi w Polsce: "Słuchajcie, być może kiedyś, w przyszłości, będziecie mogli zostać członkami plemienia, staniecie się moją rodziną..."

JR: Kto wie? W naszej tradycji jest coś takiego jak tiospaye, szeroka rodzina. Wiele rodzin w rezerwacie ma wśród swoich członków nie-Indian. Na przykład mój przyjaciel Sam Moves Camp wiele podróżował - do Kanady i gdzie indziej - i jego tiospaye ma wielu białych członków w różnych miejscach. Ci ludzie naprawdę pomagają całej rodzinie i robią wiele dobrych rzeczy. Jeśli zostaniesz członkiem tiospaye, to możesz zdobywać wiedzę, poznawać dzieje rodziny, historię plemienia, uczyć się lakockiego... A kiedy tutaj powrócisz, to możesz być ekspertem, prawdziwym znawcą, kimś wiarygodnym.

T: Znane są przykłady ludzi, którzy byli uważani za przyjaciół Indian i nawet - jak Kevin Costner - zostali adoptowani, a potem wykorzystali to dla własnych celów - budują prywatne kasyna w Czarnych Górach, zarabiają na bogactwach indiańskich ziem, albo podają się za indiańskich szamanów i organizują płatne ceremonie dla osób poszukujących kontaktu z indiańską duchowością...

JR: Nie jestem pewien, czy Costner został członkiem plemienia. Może został adoptowany przez tiospaye... Ale na pewno to nie Lakoci dali mu Oscara! Cos wam pokażę...

Kiedy odwiedzałem więzienia, pomagając indiańskim więźniom, jeden z naczelników spytał mnie, skąd władze więzienne mają wiedzieć, że jestem naprawdę duchowym człowiekiem i przywódcą religijnym. "Przecież każdy może twiedzić, że jest człowiekiem wiedzy" - powiedział. Pojechałem więc do Rosebud i powiedziałem Crow Dogowi, że potrzebuję jakiegoś zaświadczenia. I dostałem coś takiego (pokazuje coś w rodzaju dyplomu potwierdzającego znajomość lakockich praktyk leczniczych i duchowych, podpisany przez tradycyjnego przywódcę duchowego Lakotów Oglala, Crow Doga). Bardzo lubię ten dokument, chociaż nie jest zatwierdzony przez żadne władze.

A ten z kolei (pokazuje inny dokument) wymienia szczegółowo moje kwalifikacje jako kapłana Kościoła Tubylczych Amerykanów i potwierdza uprawnienia do prowadzenia określonych ceremonii i posługiwania się różnymi obrzędowymi przedmiotami. To dokument władz stanu Dakota Południowa, gdzie jestem zarejestrowany. Pokazuję te dokumenty władzom więziennym, by udowodnić, że jestem "legalny". A oni robią ich kopie i w ten sposób mają mnie w swoich rejestrach. Nawet jak jadę na zbiory ziół do Teksasu, to zabieram ze sobą skróconą wersję tego dokumentu. Potwierdza on moje prawa, które zagwarantowano nam w traktacie z 1868 roku.

T: Czyli ten dokument dowodzi, że masz prawo i umiejętność prowadzenia ceremonii oraz posiadania i używania określonych przedmiotów - takich jak fajka, pióra, kości, zioła, peyotl - w celach obrzędowych. Czy każdy człowiek wiedzy powinien mieć dokument tego typu? Czy jeśli przyjedzie do nas ktoś, kto przedstawi się np. jako Czirokez z Oklahomy i powie, że może nas nauczyć wszystkiego o indiańskiej duchowości, to mamy prawo sprawdzić jego wiarygodność, zapytać kto był jego nauczycielem i jakie ma na to dowody? Czy nie będzie to obraźliwe?

JR: Nie. Nawet powinniście tak robić. Takie pytania są zawsze usprawiedliwione, bo wielu z nich nie ma nic takiego. Macie prawo wiedzieć jak najwięcej o tradycji, z której wywodzi się wasz nauczyciel.

T: Zauważyliśmy, że w Polsce ludzie traktują Cię często jako przedstawiciela wszystkich Indian i oczekują odpowiedzi na szczegółowe pytania dotyczące różnych plemion. Nie dostrzegają ich zróżnicowania. Czy czujesz się ambasadorem wszystkich Indian, czy raczej przedstawicielem swojego plemienia?

JR: Wolę mówić o tradycji i obrzędowości Lakotów, bo praktykuję ją od wielu lat. Jdnocześnie podróżuję do wielu innych plemion, pomagając im w odradzaniu ich własnych duchowych wierzeń i czasem myślę, że mógłbym reprezentować też inne znane mi plemiona. Nie mam jednak o nich równie głębokiej wiedzy i nie udaję, że się na tym znam. Opowiadam więc o sprawach znanych z historii, jak przesiedlenia Czirokezów, czy o plemionach z Północnego Zachodu, gdzie mieszkałem przez pewien czas i gdzie poznałem ich ceremonie i praktyki. Mogę opowiadać o plemionach jako o całości, o indiańskiej historii, o ustawach Kongresu dotyczących wszystkich Indian. Staram się mówić więcej o problemach generalnych i sprawach wspólnych dla różnych Indian, niż o szczegółach i różnicach, których mogę dokładnie nie znać.

T: A Ty sam - za kogo się uważasz? Mamy wrażenie, że unikasz określania się jako "tubylczy Amerykanin".

JR: Jestem Dakotą urodzonym w społeczności Spirit Lake. Dakotą Santee. Od dawna mieszkam wśród Oglalów z Pine Ridge. Mam też zimowy dom na Florydzie. Ale pochodzę ze Spirit Lake, rezerwatu w Dakocie Północnej, który dawniej nazywano Devils Lake.

T: Wiadomo, że wielu Indian, np. obecni członkowie Ruchu Indian Amerykańskich (AIM), występuje o zmiany starych, obraźliwych dla nich nazw geograficznych i symboli - np. maskotek szkół i klubów sportowych. O zmianie nazwy rezerwatu Devils Lake na Spirit Lake pisaliśmy kiedyś w "Tawacinie". Czy popierasz starania o takie zmiany, czy raczej uważasz, że są ważniejsze problemy?

JR: To dobrze, że są takie zmiany. Cieszę się, że zmieniono nazwę mojego rezerwatu, chociaż nadal lubię swoją starą kartę plemienną. A może powinienem ją zmienić? To dobrze, że ludziom zależy na tym, by być Indianami, by być w AIM, być liderami Ruchu. Wracam do tego, co mówiliście o waszych przyjaciołach, którzy lubią nosić indiańskie stroje. Podobnie jest u nas z AIM, do którego należy teraz wielu białych ludzi. Kiedy pojechałem na Florydę, ludzie z tamtejszego AIM zaprosili mnie na swoje spotkanie. Opowiedziałem im o moich doświadczeniach z działalności w AIM. Powiedziałem im, że byłoby dobrze, gdyby mogli w lutym pojechać do Dakoty Południowej na doroczne spotkanie w rocznicę okupacji Wounded Knee i tam dowiedzieć się więcej o braciach, którzy oddali życie za swój naród. Zaprosiłem ich też na Taniec Słońca.

T: Wiesz, że od 15 lat wydajemy w Polsce kwartalnik o tematyce indiańskiej. Co sądzisz o takiej idei? Czy wydawanie takiego pisma może pomóc ludziom w Europie w lepszym poznaniu i zrozumieniu Indian?

JR: Oczywiście, to zawsze pomaga. Potrzebujemy takich działań, wyjaśniania białym ludziom świata Indian, edukowania ich. Jeśli macie możliwość, to warto sięgać po indiańskie gazety, takie jak "Lakota Journal", "Indian Country Today", czy "News from the Indian Country" i brać z nich przykład.

T: Jak sądzisz, jakie tematy powinny dominować w naszych publikacjach - historyczne, współczesne? Czy np. możemy i powinniśmy pisać o duchowości Indian, czy raczej należałoby tego unikać?

Ludziom potrzebna jest wiedza o naszej historii, prawdziwej historii, także o historii współczesnej. Sam dużo o tym mówię podczas moich spotkań, nawet jeśli nie zawsze ściśle potrafię podać pewne daty czy fakty. Ale staram się być dokładny, na przykład kiedy opisuję jakieś ceremonie. Zawsze dobrze jest też wskazywać na wartości duchowe. Nie ma nic złego w mówieniu o duchowych wartościach i duchowej drodze życia. Ale podając jakiekolwiek informacje, starajcie się być możliwie precyzyjni.

T: Słyszałeś już zapewne o wewnętrznych dyskusjach w naszym Ruchu dotyczących sposobu podejścia do indiańskich tradycji i możliwości praktykowania ich w naszym kraju...

JR: W większości miejsc, w których miałem spotkania, pytano mnie o moje zdanie na temat ludzi w Polsce, którzy próbują żyć po indiańsku. Słyszałem już trochę o nich, widziałem też zdjęcia. Mam wrażenie, że niektórzy z nich starają się być Indianami, tworzyć własne zasady... Nie wiem, trudno mi to oceniać.

Ale na pewno powinniście szanować wasze własne tradycje i język, dbać o zachowanie piękna waszego kraju. Aby wam w tym pomóc, chcę przygotować dla was Święte Zawiniątko z przedmiotami, które mają przypominać o pięknie tej ziemi i pomagać w zachowaniu jej dla przyszłych pokoleń. Powinniście je szanować, możecie je też sami wzbogacać i upiększać. Możecie także zrobić własną fajkę i poprosić o poświęcenie jej przez któregoś z ludzi wiedzy, którzy kiedyś was odwiedzą, albo zabrać ją do poświęcenia podczas Tańca Słońca. Z waszym Świętym Zawiniątkiem moglibyście spotykać się na przykład raz w miesiącu i modlić się za pokój, zdrowie waszych bliskich, wzmocnienie waszej grupy i spełnienie dobrych marzeń. To mogę zrobić dla was.

T: Dziękujemy, James.

 

[Wywiad ukazał się w numerze 2 (54) lato 2001 Pisma Przyjaciół Indian "Tawacin"]