A gdy się pal męczarni rozpadł
wskutek nożami posiekania i dał w ten sposób sygnał wiarze, że czas najwyższy na rozstania, co ranka nowa grupa osób ruszała do PKP stacji, by z żalem i bagażem przeżyć wrócić znów do cywilizacji. Myli się jednak ten, kto sądzi, że taką oto smętną drogą ludzie ci o swej wielkiej pasji na cały rok zapomnieć mogą. Nie! Wprost przeciwnie - bowiem tacy, którzy przetrwają próbę czasu, nie raz przypomną swe osoby, nim wrócą znów za rok do lasu. Przez całą jesień, zimę, wiosnę wysyłać będą listy, paczki, zdobywać nowe materiały i forsę ciułać wciąż na znaczki. Nocami będą jednym palcem męczyć maszyny do pisania, tłumaczyć, sprawdzać, przepisywać, byleby mieć coś do wysłania. Będą po bibliotekach grzebać, farbami i kredkami mazać, fotografować, tkać, wyszywać, byleby było co pokazać. I tak, jak Mekkę muzułmanie , Polsko-indiańska cała młodzież czcić będzie święte dla niej miasta - Warszawę, Rzepin, Gdańsk i Chodzież. Kto z hipisami zaś w przyjaźni, ten gotów stanąć jest na głowie, byle sie znowu z nimi spotkać w połowie sierpnia w Częstochowie. A kiedy już wiosenne słonko przygrzało trochę mocniej z góry, to miłośnicy Indian w Polsce wychodzić chcieli wprost ze skóry, by tak ułożyć letnie plany, wakacje, egzaminy, wczasy, by znaleźć parę dni wolnego i zaszyć się w chodzieskie lasy, w których - tak jak przed dwoma laty - pierwszy raz w dziejach polskiej nacji "czerwonoskórzy" i "czerwoni" zasiedli razem do kolacji. Tam bowiem na niewielkiej łące, wokoło której stała siatka, stanęli w kręgu Indian fani i regionalnych władz gromadka. I tam, po wzniosłych przmówieniach grupowych wodzów oraz gości, spożyto przypalone placki - strawę przyjaźni i jedności. Na maszcie zaś dwie barwne flagi załopotały nad głowami - biało-czerwona i dakocka - z ośmioma w kręgu namiotami. Oni to bowiem - klub z Chodzieży - zwany "Dakota" od lat kilku - zgodzili się znów przygotować zlot "starych" oraz "młodych wilków". Stanęło więc przy leśniczówce, niewiele kroków od jeziora, siedem "wigwamów" w dużym kręgu oraz namiotów liczba spora. Zgodnie z tradycją, zaraz obok stanął też pal męczarni gruby, by ten i ów mógł się pomęczyć, zawzięcie nowe czyniąc próby takiego wykonania rzutu, by topór, nóż, czy finka mała wbiły się wreszcie w pień cholerny i by nadzieja naświtała Nadzieja? Na co - ktoś zapyta; - Dla najlepszego wśród rywali nagrodą jest tomahawk-cudo z prawdziwej okrętowej stali. Ci co wzgardzili białą bronią mogą za łuk i strzały chwycić, by - po mozolnych próbach wielu - trafieniem w tarczę się poszczycić. Są wreszcie tacy, co powiedzą, że oręż to człowieka zguba i będą czytać Castanedę jak dzionek długi i noc długa. Raz tylko, późnym już wieczorem, groza rzuciła wszystkich w trawę, gdy Pan Gajowy chwiejnym krokiem wyszedł ze strzelbą na obławę. Stanął na ganku, krzyknął głośno, że "Czas z dzikimi się rozprawić!", spojrzał, że sam jest, a ich - wielu i... odechciało mu się bawić. Można więc było doskonalić ducha i ciało, w chwilach wolnych do paczki dla indiańskich dzieci dorzucić coś z przyborów szkolnych, Wystawę można było zwiedzić - dla twórców-amatorów akcję - z warszawiakami sie pokłócić o stroje, czy też profanacje. - Jak fajnie w lesie żyć w ten sposób - ktoś powie - gdy nie widać ludzi... Bzdura! Tuż obok niejednego musiano w centrum miasta cucić, gdy w nocy, wodą przyniesione, ze snu błogiego go wyrwało walenie w bęben bez wyczucia i ryki "Heya! Heya-ha-oo!" To nie to samo, co przed rokiem, warunki wielkomiejskie zgoła: wciąż jacyś nieproszeni goście, a kiedy "Obiad!" ktos zawoła, to głodnych dzikich pysków setka migiem na placu staje kupą - ośrodek OHP pobliski uraczy wszystkich chętnych zupą. I rusza droga zmetysiała banda hipiejów i wariatów, a dobrzy ludzie szepcą z boku: - Znów ci (trzy kropki) z rezerwatu... Nie byłby opis ten kompletny, Gdyby pominąć dwa zdarzenia: Pierwsze - za sprawą M. Fiedlera stworzono szansę obejrzenia dwóch filmów, co obrazowały indiański sposób życia sielski gdzieś w kanadyjskich puszcz ostępach, komentarz miały zaś - angielski. Zdarzenie drugie, mówiąc w skrócie, do tego zaś się sprowadzało, że rankiem dnia przedostatniego przed obóz auto zajechało, gajowy upchał w jego czeluść kilka dziesiątków ochotników i pojazd wywiózł ludzi w teren, by oczyścili las z patyków. Przez kilka godzin w pocie czoła grupki młodzieży z toporkami nosiły pieńki i gałęzie między skrzynkami z napojami. Czyn ten społeczny zakończono - ku obopólnej satysfakcji - kiedy butelki opróżniono i nadszedł wreszcie czas kolacji. Odtąd bohaterowie pracy mogą wieczorem, w ognia blasku, o tamtej akcji snuć wspomnienia i szczycić się nią aż do brzasku. Tak kończył się Ogólnopolski Trzeci Zlot Członków KZKI; Jeszcze petycje podpisano, Jeszcze adresy wymieniali Jeszcze, kto chciał, mógł na pamiątkę Przewodnik po Chodzieży dostać (z pieczątką Zlotu na okładce), by łatwiej było im się rozstać. Opustoszła wreszcie łąka, w Chodzieży ludzie odetchnęli, bo kto by wtedy się spodziewał, że tylko rok to miasto dzieli od tego pamiętnego Sierpnia, dni historycznych w wielkiej skali, od chwil uniesień, niepweności, nowych programów i skandali. Nic przecież nie zapowiadało, ze te lubiące Indian dzieci, rok starsze, Zlot kolejny zrobią koło Chodzieży po raz trzeci... |
Fotografie Co. Marek Nowocień 1979
Opis: fragment "Odrębnej Rzeczywistości" - wierszowanej historii pierwszych zlotów,
Marek Nowocień, 1982