GW139041 Magazyn nr 38 dodatek do Gazety Wyborczej nr 270, wydanie waw z dnia 1993/11/19, str. 16

Dariusz WOŁOWSKI; Fot. Aldona Jacórzyńska

OBYCZAJE

BIEGAŁEM Z INDIANAMI

Od kiedy zaczarowali mnie przeciwnicy, odczuwam ból biegnąc na dystansie dłuższym niż 100 kilometrów - mówił załamany Martin.

Tarahumaras (lub - jak sami mówią o sobie - Raramuri, czyli Lekkostopi) to najdziwniejsi maratończycy na świecie. Trudno przedstawić listę ich rekordów, gdyż biegaczom zupełnie nie zależy na rejestrowaniu osiągnięć. Wiadomo, że Indianin Luis Rojas przebiegł 560 kilometrów w 72 godziny. Inny Tarahumara, Jose Torres, pokonał 51 mil z Kansas City do Lawrence w 6 godzin i 46 minut. Torres i Aurelio Terrazas reprezentowali Meksyk podczas igrzysk olimpijskich w Amsterdamie w 1928 roku. Nikt ich nie uprzedził, że bieg maratoński jest tak krótki. Indianie biegli tak, by wytrzymać kilkaset kilometrów. Kiedy za metą ich zatrzymano, byli zrozpaczeni. Przegrali.

Zamiłowanie do demonstrowania swojej wytrzymałości ma wśród Tarahumaras długą tradycję. Setki lat temu nie znali łuków, polowali na zwierzęta z nożem. Biegli, aż ich ofiara padła ze zmęczenia. Pościg trwał czasem kilka dni.

Tarahumaras mieszkają w górach Sierra Madre Occidental na północy Meksyku. Aby do nich dotrzeć, musiałem przebyć około 2000 kilometrów. Wyruszyłem z miasta Meksyk. Po 40 godzinach podróży dotarłem do miejscowości Creel w stanie Chihuahua. Stąd do swoich wsi Indianie podróżują pieszo.

Od podboju Ameryki prawie 500 lat temu życie Tarahumaras niewiele się zmieniło. Są jedną z najbardziej tradycyjnych grup etnicznych Meksyku. Do większości puebli nie można dostać się samochodem. Trzeba przedzierać się kilka godzin przez góry i las. We wsiach nie ma światła.

W Creel poznałem pracownika Instituto Nacional Indigenista (Narodowy Instytut Indiański). Mieszkańcy miasteczka nazywają go Gordo (Gruby). To on zabrał mnie do Cusarare (Miejsca Orłów), najbliższej wsi Tarahumaras. Sam mieszkał tam 13 lat.

Gordo opowiadał, że niedawno w USA jeden z Tarahumaras wygrał bieg na dystansie 165 kilometrów pokonując 300 biegaczy z całego świata: - Organizatorzy chcieli go ubrać w sportowe buty. On jednak uparł się, że będzie biegł w sandałach. Gdyby nie zostawili go w spokoju, zrezygnowałby ze startu.

Tarahumaras z Cusarare stali się ofiarami własnej popularności. Napisano o nich stosy książek. Dla turystów, głównie z USA, wybudowano w górach lotnisko, a w Creel - hotele. Turyści wynajmują autokary, ale - na szczęście - docierają tylko do Cusarare. Przed turystami w góry przyjechali handlarze drewna, którzy wyrąbali lasy. Kontakt z innym światem spowodował, że mieszkańcy Cusarare zaniedbali swoją tradycję. Od trzech lat nie zorganizowano tu rarajipa (tak w języku tarahumara nazywają się biegi).

Rarajipa w pueblo

Do mnie jednak szczęście się uśmiechnęło. Pewnego dnia podsłuchałem, jak dwóch starszych Tarahumaras rozmawiało po hiszpańsku o rarajipa, które miało się odbyć następnego dnia w Rejogoci, pueblu oddalonym od Cusarare o 30 km.

Większość dystansu przejechałem autostopem. Resztę trzeba było przejść. Po drodze widziałem w górach kilka jaskiń, przed którymi palił się już ogień. We wrześniu Tarahumaras wynoszą się ze swoich chat. Zimą temperatura spadnie poniżej zera, a góry pokryje śnieg. Mróz łatwiej przetrzymać w jaskini.

Rejogoci, jak większość wsi Tarahumaras, jest rozległa. Dom od domu oddalony jest o co najmniej kilkaset metrów.

Po południu w centrum przy szkole zebrała się już grupa ludzi, którzy zaczynali zakłady. Do biegu na 40 km przygotowywały się dziewczynki. Liderkami dwóch drużyn były 9-letnia Rosio i 11-letnia Edith.

Kobiety wyniosły z domów kolorowe spódnice, mężczyźni haftowane koszule. W biegach dzieci stawki nie są wysokie. Kiedy biegną mężczyźni, stawia się wszystko, co najcenniejsze - kozy, a jeśli ktoś jest bogaty, nawet krowy.

Zgodnie z tradycją zawodniczki przez cały czas biegu podrzucają za pomocą specjalnych kijów dwa połączone ze sobą kółka - arigueta. W zawodach mężczyzn biegacze podrzucają stopami drewnianą piłkę.

Każde zawody mają dwóch choqueami, czyli dyrektorów biegu. Oni organizują zakłady, czuwają nad przestrzeganiem przepisów. Choqueami Rosio zaproponował mi zakład o 20 pesos. Podjąłem wyzwanie. Postawiłem na drużynę Edith.

Dochodziła piąta po południu, gdy gubernator Rejogoci przemówił do zawodniczek, prosząc, by nie łamały zasad biegu. Na starcie ustawiono cztery kamienie. Po przebiegnięciu każdego z dziesięciokilometrowych okrążeń prowadząca drużyna jeden z nich odrzuca.

Dziewczynki ruszyły na trasę w towarzystwie swoich rodzin i kibiców. Tuż po starcie każda z drużyn starała się przekrzyczeć rywali.

Od początku na czoło wyszła Edith, uzyskując sporą przewagę. Kiedy dziewczynki przebiegły 10 kilometrów, postanowiłem przyłączyć się do mojej drużyny. Edith zgubiła sandał i kaleczyła sobie stopę. Była jednak bardzo dzielna. Zachęcana okrzykami „hueriga, hueriga!” (naprzód) pędziła przed siebie.

Po 25 kilometrach zaczęła przeżywać kryzys. Nacierano jej nogi spirytusem, ale niewiele to pomagało. Chciała stanąć, zrezygnować, ale jej matka i 65-letnia babka, które biegły obok, strasznie się zdenerwowały. Syczały na Edith jak wściekłe kotki. Dziewczynka poruszała się wolno, płacząc. Rosio była coraz bliżej.

Dzieci księżyca

O zmroku wybiegaliśmy z kamieniołomu drogą pod górę. Gdy byliśmy wysoko, zza szczytu wyjrzała błyszcząca tarcza księżyca. Tarahumaras zatrzymali się i pochylili głowy. Robiąc znak krzyża mamrotali coś pod nosem w języku raramuri.

Tarahumaras mówią, że ich ojcem jest słońce, matką - księżyc. Podczas swoich słynnych biegów zatrzymują się - o świcie i po zapadnięciu zmroku - żeby oddać hołd boskiej parze. Indianie mówią chrześcijańską modlitwę „Ojcze nasz” zwracając oczy do słońca.

Za chwilę pobiegliśmy dalej. Kiedy robiło się zupełnie ciemno, zapalono pochodnie. Bieganie po górach stało się jeszcze trudniejsze. Na ostatnim okrążeniu musiałem zejść z trasy, nie byłem w stanie biec dalej. Nie miałem nawet siły się położyć. Edith i Rosio biegły nadal.

Kiedy Edith dobiegła do mety, jej przeciwniczka chciała przerwać bieg. Ojciec złapał ją za rękę i pociągnął za sobą.

- Pięknie jest biec i wygrać, czasem można przegrać, ale zejść z trasy to wstyd - tłumaczył mi potem Martin, nauczyciel, który był choqueami Edith.

Martin wyznał, że nie nadaje się do biegu. - Kiedyś zaczarowali mnie przeciwnicy. Od tej pory odczuwam ból, kiedy biegnę więcej niż 100 kilometrów. Zawsze przegrywam - mówił załamany.

Od niego dowiedziałem się, że Edith dostanie w nagrodę nową sukienkę.

- Kiedy biegną mężczyźni w wielkim rarajipa, które trwa dwa dni i dwie noce, trzeba im dać w nagrodę nawet 50 pesos (16 dolarów) - opowiadał Martin.

Ponieważ bieg skończył się późno w nocy, podział wygranych odbył się następnego dnia. Rano zebrano wszystkie rzeczy i rozdzielono między tych, którzy postawili na Edith. Ja dostałem 40 pesos.

Ziemia z grobu Apaczów

Bieg dzieci to tylko zabawa. Trzy dni później Rejogoci stanęło w zawody z inną wsią, Guisarochi. Zorganizowano bieg kobiet na dystansie 160 kilometrów.

Reprezentanci obu puebli zebrali się koło cmentarza, gdzie wyznaczono start i metę. Już koło południa pojawili się pierwsi kibice, niosąc lub ciągnąc swój dobytek. Martin postawił kozę na drużynę z Rejogoci. Ja chciałem postawić skórzaną kurtkę, ale wśród mieszkańców Guisarochi nie znalazła ona uznania. Indianie obejrzeli ją i zwrócili bez słowa.

Tuż przed rozpoczęciem biegu ludzie z Guisarochi oskarżyli swoich przeciwników o czary.

- Widziałem, jak wasi ludzie wyciągali ziemię z grobów Apaczów! - krzyczał jeden z Indian.

Kilkaset lat temu Tarahumaras prowadzili wojny z Apaczami, którzy najechali ich kraj. W górskich jaskiniach jest wiele grobów. Ziemia z kawałkami kości jest znakomitym środkiem na zaczarowanie biegaczy drużyny przeciwnej, tłumaczył mi Martin. Wystarczy rzucić trochę pyłu na drogę, którą będą biegli. Podobno mieszkańcy Rejogoci dobrze znają się na czarach.

Mimo podejrzeń o czary bieg musiał się odbyć. Gubernator przypomniał zawodniczkom, jak należy się zachowywać podczas biegu, i ariguetas pofrunęły w powietrze. Zawodniczki z pasją ruszyły na trasę.

Nie jestem Tarahumara

Kiedy Indianki kończyły pierwsze 40 kilometrów, zapadł zmrok i zaczął padać deszcz. Właśnie tego dnia na wybrzeżu szalał cyklon, który przyniósł ulewę aż w góry Tarahumaras. Razem z Martinem i kilkunastoma innymi Indianami przygotowaliśmy drzewo do oświetlania drogi. Założyliśmy plastikowe worki po mące kukurydzianej, które miały nas osłonić przed deszczem. Skuleni pod dachem czekaliśmy na zawodniczki.

Pierwsza biegła reprezentantka Rejogoci. Martin podbiegł do niej i zaczął ją nacierać spirytusem. Jakaś Indianka podawała jej jedzenie. Ruszyliśmy, gdy z ciemności dobiegały już głosy drużyny z Guisarochi. Przewaga nie była wielka.

Po stu metrach zostałem na chwilę z tyłu. Indianie niosący światło oddalili się. Straciłem z oczu drogę i chwilę później wpadłem do strumienia. Indianie pomogli mi się wydostać, śmiejąc się głośno.

Czułem, że jest zimno. Biegliśmy przez błoto, potem przez kamieniołom, wreszcie wybiegliśmy na drogę. Zewsząd spływała woda. Mijaliśmy dziesiątki małych wodospadów. Po dwóch godzinach dotarliśmy do jaskini. W środku leżały dwie czaszki i kości.

- To grób pewnego małżeństwa - wyjaśnił jeden z Indian. Dawniej Tarahumaras chowali swoich bliskich w jaskiniach. Teraz rząd meksykański tego zabronił.

W pewnej chwili zauważyłem, że rozwiązała mi się sznurówka. Bałem się zatrzymać, aby nie zostać w ciemności. Gdybym zgubił moją drużynę, nie znalazłbym drogi powrotnej.

Po przebiegnięciu 20-kilometrowego okrążenia wróciliśmy do Rejogoci. Pożegnałem moich towarzyszy. Zostało im jeszcze 100 kilometrów biegu. Kiedy wstałem rano, czułem się zmęczony i chory. Zawody jeszcze trwały.

Po biegu Martina znowu bolały kolana. - Muszę iść do Tatahuichi - mówił. - Tam są oiruame (szamani, lekarze), którzy zdejmą ze mnie te czary. Próbowałem go pocieszyć, że biegł dużo dłużej niż ja. - Ty i tak byłeś dzielny, nie jesteś przecież Tarahumara - odpowiedział.