"Nie jesteśmy stroną zapomnianą w podręczniku historii..."

Czarny Ogień w Polsce

 

Zaczęło się od dość zaskakującego maila. "Nazywam się Berta Benally. Moja rodzina pochodzi z Big Mountain w Arizonie. Jesteśmy tradycyjną grupą taneczną Nawahów i grającym społeczno-politycznego punk-rocka zespołem Blackfire. Latem koncertujemy w Europie i chcemy odwiedzić Polskę. Przodkowie mojego ojca pochodzili z Białegostoku. Zastanawiamy się, czy znacie jakieś miejsca, w których moglibyśmy wystąpić na przełomie maja i czerwca... Sprawdźcie w Internecie www.blackfire.net lub Jones Benally Family."

Zajęci kolejną wizytą Jamesa Robideau, niezbyt przejęliśmy się planami nieznanej nam bliżej punkowej grupy o brzmiących mało wiarygodnie indiańsko-polskich korzeniach. Ale krótka informacja wysłana do internetowej grupy "Indianie" zainteresowała parę osób w Białymstoku i Krakowie na tyle, że odpowiedziały na list Berty i podchwyciły jej propozycje. Dzięki temu i ja zaraz po pożegnaniu się z łączącym tradycję i współczesność Dakotą wybrałem się na powitanie Nawahów z roku 2002.

Dostępne w Internecie próbki hałaśliwej "alter-natywnej" muzyki grupy Blackfire, z nielicznymi z pozoru "indiańskimi" akcentami, spotkały się z chłodnymi raczej komentarzami przywykłych do bardziej tradycyjnej muzyki indianistów i nie rozbudziły umiarkowanego zainteresowania grupą. Tym większym zaskoczeniem były pierwsze informacje po spotkaniu w Białymstoku, że Indianie rzeczywiście pochodzą z Big Mountain i dużo wiedzą o trudnej sytuacji tamtejszych Nawahów. Że autentycznie interesują ich problemy współczesnej cywilizacji, a także polskie bursztyny, żubry, zioła i legendy. Że ojciec młodych muzyków jest tradycyjnym nawajskim artystą i uzdrawiaczem, że występują już od kilkunastu lat, są w Europie po raz czwarty i w ogóle nie piją alkoholu ("Nasi przodkowie nie umierali po to, bysmy oglądali TV i przepijali życie...")

Niewielka grupka indianistów, czekająca w Krakowie na przyjazd Blackfire, do końca nie była jednak pewna, kogo i czego się spodziewać. Indianie przyjechali tuż przed pierwszym z dwóch planowanych tam koncertów - trójka długowłosych dwudziestoparolatków o pięknych indiańskich rysach twarzy, starszy Indianin w nieodłącznym białym kowbojskim kapeluszu i ozdobiona bogato nawajską biżuterią kobieta, która - jak sama mówi - przed trzydziestu laty dotarła ze Wschodniego Wybrzeża do rezerwatu Nawahów i już w nim pozostała, oddając Indianom nie tylko serce, ale także talent artystki i niespożytą energię managera rodzinnego zespołu.

Pierwszy nasz wieczór z Blackfire to szybka kolacja w pizzerii - z braku poszukiwanej przez Indian "polskiej kuchni" - koniecznie bez ryb i owoców morza (Nawahowie generalnie nie lubią ryb) i czosnku (alergia). To także pierwsze - nadzwyczaj serdeczne i wielowątkowe - rozmowy i, wreszcie, dwugodzinny koncert w undergroundowym klubie "Rotunda". Na początek miła niespodzianka - zespół rozpoczął od znanej pieśni AIM, wykonanej przy wtórze bębna wspólnie z Jonesem Benally - seniorem. Później było już mocne punkowe granie tria: Jeneda (bas, śpiew), Klee (gitara, śpiew) i Clayson (perkusja, śpiew).

Zapowiedzi wielu utworów, tłumaczone przez organizatorkę krakowskich koncertów Jagnę, szybko uświadomiły nam (i co trzeźwiejszej części publiczności), że złość, krzyk i dramatyczne zachowanie się artystów na scenie są nie tylko formą ekspresji typową dla ich stylu muzycznego, ale także - a może i przede wszystkim - wiążą się z tematami poruszanymi w poszczególnych piosenkach. Blackfire śpiewa bowiem o konieczności walki Indian o zachowanie własnych tradycji, o prześladowaniach Nawahów wysiedlanych siłą z ziem przodków w Big Mountain, o niesprawiedliwym uwięzieniu Leonarda Peltiera, o uniwersalnych problemach społecznych i następstwach niszczenia Matki Ziemi, o zgubnych dla lokalnych społeczności różnych kontynentów skutkach procesów globalizacji i kolonizacji.

"Od stuleci prowadzono z nami wojnę. Rząd USA popełniał zbrodnię za zbrodnią. Nasze życie jest tego dowodem, nasze nauki niosą świadectwo. Nie jesteśmy stroną zapomnianą w podręczniku historii, lecz jesteśmy wpisani miedzy wierszami, skryci pod dywanem Imperializmu" - piszą o swoim życiu i twórczości członkowie grupy w dostępnym w Internecie manifeście. "Dziś wciąż jesteśmy w zasięgu naszych tradycyjnych nauk. Żyją jeszcze starcy, którzy pozostają wierni tym naukom. Tracimy ich, a kiedy ich zabraknie, od kogo poznamy nasze tradycje? Tego nie da się nauczyć z książek." Zdaniem Nawahów można o tym mówić językiem młodzieżowej muzyki.

Jedną z cech charakterystycznych dla utworów Blackfire jest zrównoważenie w muzyce i słowach uzasadnionej złości i niezbędnej nadziei. Na przykład w utworze "Płot", którego fragment wydrukowano na sprzedawanych przez zespół koszulkach, śpiewają:

"Płot dzieli ludzi

Ludzie dzielą się sami

Jedyne, co podtrzymuje mur

To ludzie, którzy go nie burzą."

Blackfire nie gra "tradycyjnej" muzyki indiańskiej, choć na rozpoczęcie koncertów i w niektórych innych utworach pojawiają się tradycyjne instrumenty, rytmy i słowa w języku Dine. "Usiłujemy w ten sposób obalać dominujący stereotyp tradycyjnych indiańskich bębniarzy i śpiewaków, i docierać do młodego pokolenia Indian, a śpiewając po angielsku - mimo iż znamy język Dine - idziemy na kompromis, bo mamy szansę być wysłuchani i zrozumiani przez ludzi w różnym wieku i o różnym pochodzeniu, a chcemy, by nasza muzyka łączyła narody i pokolenia" - wyjaśniają członkowie zespołu.

Blackfire to przedsięwzięcie od początku do końca rodzinne. Gdy dzieci występują na scenie, obserwowane w milczeniu przez tatę Jonesa, mama Berta sprzedaje w kuluarach wydane własnym nakładem płyty CD, koszulki, nawajską biżuterię i "panindiańskie" ozdoby ze skóry i koralików, podkreślając z dumą, że zostały wykonane przez Jenedę i innych członków rodziny. Podczas ich koncertów na stolikach pojawiają się też materiały informacyjne o konflikcie w Big Mountain, czy - jak podczas drugiego koncertu w Krakowie - petycje przekazywane później do Komitetu Obrony Leonarda Peltiera (kupiona przez Bertę koszulka z orłem trafi do mającej także polskie korzenie Pat z biura LPDC w Kansas). Tym samym działalność rodziny wykracza daleko poza aspekty czysto muzyczne.

Jones Benally, z niewzruszoną miną siedzący zwykle tuż obok skaczącej pod sceną młodej publiczności, to nieodgadniona do końca historia sama w sobie. Syn zmarłej niedawno liderki ludu Dine, "Walczącej Babci" Roberty Blackgoat, przywódca klanowy, artysta, tancerz i gawędziarz, od poczatku budził wśród nas szacunek i ciekawość. Białostockie informacje o tym, iż jest również nawajskim medicine-manem i tradycyjnym konsultantem w indiańskim szpitalu w Winslow miałem możliwość potwierdzić dosłownie na własnej skórze. Gdy uderzyłem się w głowę, zajął się mną z wprawą biegłego kręgarza i masażysty (i - co ważne - skutecznie), zaskakując mnie dodatkowo, gdy nie przyjął ofiarowanej mu paczki tytoniu stwierdzając, iż nie używa do leczenia wyrobów przemysłowych, a jedynie samodzielnie zbierane rośliny i inne produkty przyrody.

Drugi dzień z Blacfire rozpoczął się od zwiedzania Wawelu i krakowskiej Starówki, dyskusji o kulturowych różnicach i podobieństwach, i odgrzebywania w pamięci - na prośbę Indian - starych polskich legend i baśni z dzieciństwa. Po południu był staropolski obiad "U Babci Maliny" i kolejny koncert, tym razem w studenckim klubie "Pod Jaszczurami" na Rynku Głównym. Inne, bardziej kameralne miejsce i odmienna, bardziej wyrafinowana publiczność. Inna też była, typowo nawajska tym razem, pieśń powitalna i częściowo inny zestaw utworów, z nagrodzonym owacją udziałem Jonesa w kulminacyjnym momencie koncertu. Zapowiedzi piosenek były bez tłumaczenia, ale za to z obszernymi wyjaśnieniami Klee dla dość słabo zorientowanej w realiach indiańskiej współczesności polskiej publiczności ("Przywykliśmy do kłamstw, bo prawdy są tak odległe...")

Choć dla osób nie słuchających na codzień tego rodzaju muzyki koncert Blackfire może być początkowo trudny w odbiorze, to z czasem coraz łatwiej rozpoznać poszczególne utwory, zrozumieć słowa, odnaleźć ukryte wcześniej tradycyjne akcenty. Po drugim koncercie bez trudu przyszło mi się zgodzić z tym, co na temat ubiegłorocznych koncertów zespołu u naszych południowych sąsiadów napisała liderka czeskich indianistów Bushka Bryndova: "Mam już swoje 44 lata i punk-rock nigdy nie był moim ulubionym stylem muzycznym, ale muszę wyznać, że naprawdę pokochałam ich muzykę! Atmosfera w klubie była niewysłowiona - ludzie byli po prostu szczęśliwi i serdeczni nawet dla nieznajomych".

To, że świat jest mały i wszystko jest ze sobą powiązane, to nie tylko truizm indiańskiej filozofii. Z radością odkrywaliśmy, że mamy nie tylko wspólne tematy do rozmów i podobne poglady na wiele spraw, ale także wielu wspólnych znajomych po obu stronach Atlantyku, w tym paru - przyznających się do polskich korzeni. Okazało się też, że właściciel krakowskiego hotelu "Retro", w którym zatrzymali się Nawahowie, od lat zafascynowany jest indiańską duchowością i ma wielu znajomych wśród plemion Północnego Zachodu...

Nic dziwnego, że ostatni wieczór w Krakowie dla trójki młodych Nawahów i grupy ich nowych polskich przytjaciół zakończył się o świcie w którymś z kolejnych klubów i dyskotek. Młode indianistki do końca nie mogły się zdecydować, który z braci Benally jest przystojniejszy i lepiej tańczy salsę, zaś indianiści podziwiali nawajski wdzięk i nie-indiańską zgoła otwartość i spontaniczność Jenedy. Zmagając się - bez powodzenia - z trudnymi zgłoskami języka Dine, nie kryliśmy podziwu dla łatwości, z jaką Nawahowie radzili sobie z naszą własną szeleszczącą mową.

Niedziela - to wizyta na plchlim targu w poszukiwaniu malowanych góralskich talerzy, starych cześci do rowerów, mechanicznych zabawek i innych pamiątkowych drobiazgów, długie przebieranie w kilogramach bursztynów pod Sukiennicami i przyjęty gromkimi oklaskami spontaniczny taniec z parasolem Jonesa Benally pod pomnikiem Adama Mickiewicza. Później było już tylko charakterystyczne dla naszych rozstań z Indianami długie i rzewne pożegnanie pod hotelem, wymiana adresów i droga do Ząbkowic - miasta z Krzywą Wieżą i ruinami zamku Frankensteina ("Musimy to zobaczyć!").

Ostatnie chwile krótkiego urlopu w Polsce przed zaplanowaną na dwa następne miesiące trasą koncertową Blackfire spędziliśmy wspólnie w samochodach mknących od znanego nawet w rezerwacie Nawahów wawelskiego czakramu ku nieznanej im wcześniej, ale budzącej nie mniejsze zainteresowanie świętej górze dawnych Słowian - Ślęży. Naszym gościom nie wystarczyło tym razem czasu na zwiedzenie kopalni soli w Wieliczce, czy Muzeum w Oświęcimiu (co planowali), ale - jak mówili - nie spodziewali się, że spotkają w naszym kraju tylu interesujących ludzi i tyle ciekawych miejsc.

W ciągu kilku godzin wspólnej jazdy okazało się, jak mało wciąż wiemy o naszych gościach. Na przykład nazwa "Blackfire" oznacza nie tylko sygnały dymne, używane niegdyś do przekazywania ważnych informacji, ale i płonące pokłady węgla, którego złoża stały się przekleństwem Nawahów z Big Mountain i przyczyną ich przymusowych wysiedleń. Jones Benally jest nie tylko nawajskim uzdrawiaczem, ale też wykonawcą apackich (tak!) pieśni na ścieżce dźwiękowej do filmu "Geronimo" i mistrzem świata z 1995 roku w znanym z pow-wow fascynującym tańcu z obręczami (a Clayson idzie w jego ślady).

Okazało się także, że - mimo wyznawania tradycyjnej religii Dine - Jeneda występowała w obronie Tańca Słońca organizowanego od lat w Big Mountain przez Lakotów w ramach duchowego wsparcia dla wysiedlanych Nawahów i brutalnie przerwanego w sierpniu 2001 roku przez plemienną policję Hopiów ("Jesteśmy jednym ludem. Nie można nas złamać ani powstrzymać...) Z kolei Klee jest przedstawicielem Flagstaff Activist Network, koalicji organizacji tubylczych i ekologicznych, broniącej przed zniszczeniem święte dla Indian Południowego Zachodu Wzgórza San Francisco z Arizony. Oboje czynnie realizują tym samym to o czym śpiewają:

"Musimy się opierać.

Będziemy budować mosty.

Będziemy obalać płoty.

Będziemy się opierać. Będziemy się opierać!"

Z żalem, że tym razem nie mieliśmy okazji zobaczyć tego na własne oczy, ale i z dużą nadzieją, że może niedługo będziemy mieli jeszcze taką okazję, dowiedzieliśmy się, że rodzinny zespół występuje nie tylko jako punk-rockowa grupa Blackfire, ale także - z innymi członkami rodziny - jako tradycyjny zespół nawajski Jones Benally Family Dancers. W obu wcieleniach nasi goście występowali m.in. na takich festiwalach, jak Woodstock '97 w Bethel (stan Nowy Jork), South-by-Southwest w Austin (Texas) i Native American Music Festival w Tsaile (Arizona), a w samej Europie dali już blisko 150 koncertów.

Z Ząbkowic Śląskich, grupa Blackfire udała się do Niemiec, gdzie wystąpi między innymi (obok kapeli Trebunie Tutki i Urszuli Dudziak) na zaprzyjaźnionym z ząbkowicką Folkową Fiestą znanym festiwalu folkowym w Rudolstadt. Nawahowie planują też tego lata występy we Francji, Szwajcarii i - od 12 do 15 lipca - w sąsiednich Czechach (i pewnie niektórzy z nas tam pojadą).

"Dlaczego wciąż musimy być zmuszani do wybierania między tradycją i współczesnością? Musimy objąć jedno i drugie, bo jest tylko jeden świat, pocięty wieloma różnymi ścieżkami. Możemy zachować nasze kulturowe dziedzictwo, a jednocześnie żyć we współczesnym świecie. Wszyscy jesteśmy tubylcami - z Azji, Afryki, Europy, obu Ameryk" - ten manifest z pierwszej płyty zespołu Blackfire ("One Nation Under") zaskakująco współbrzmi ze słowami innego indiańskiego artysty młodego pokolenia, pisarza Shermana Alexie: "To dobry dzień, by być tubylcem!" Niezależnie od tego, skąd się jest...



Fotograficzna relacja z pobytu BLACKFIRE w Białymstoku, maj 2002


Dine Gourd Dance Song - mp3 (840 kB)

Marek Nowocień